poniedziałek, 10 września 2007

Ilustrowana życiem krótka historia wolności

W tym samym momencie Węcławkowi przebiegła przez głowę straszna myśl, że to nie są żadne żarty i może ta nie wiadomo skąd przybyła w okolice Trakiszek Marlena rzeczywiście chce go zabić. Tylko za co? Gorączkowo zaczął wspominać ich niecałe pięcioletnie małżeńskie pożycie i w tym samym momencie włosy stanęły mu na głowie z przerażenia dęba. Rany boskie! Przecież ja jej regularnie przez te wszystkie lata spuszczałem wpierdol, szczególnie jak się napiłem. A jak ona naprawdę chce mnie zabić? Przecież na świecie tylu facetów zginęło z o wiele bardziej błahych powodów, to może i trafić na mnie. Nie żyją na przykład tacy, co w ogóle nie mieli żon, jak na przykład Kant czy Hegel, nie wspominając o Achillesie Rosenkrancu. Kurwa! Ja naprawdę mogę zginąć z rąk prawowitej małżonki mojej, która teraz może chce zemścić się na mnie za te lata razem spędzone. O Jezu! Co teraz będzie?

Takie i jeszcze trochę innych myśli zaczęło buszować po skołatanej głowie Węcławka Alberta, mieszkańca wsi Trakiszki, dróżnika kolejowego obsługującego ręcznie zamykaną zaporę w biało-czerwone pasy zwaną szlabanem. Nerwowo spojrzał na zegarek. Jego zmiennik już gdzieś tak od piętnastu minut powinien być, a tu ani widu, ani słychu.

- Czekasz na swojego koleżkę? – ironicznie spytała Marlena – Ale się nie doczekasz! Stefan! Pokaż temu debilowi, co zostało z jego koleżki!

Z samochodu leniwie wylazł posiadacz małego palca zmiennika Alberta i wszedł do budki. W milczeniu sięgnął do kieszeni skórzanej kurtki i wyjął z niej okrwawione zawiniątko. Jakoś udało mu się z nasączonej krwią chusteczki higienicznej wyłuskać mały palec i z bezmyślnym wyrazem twarzy podetkał go Węcławkowi pod oczy i nos. Ten odskoczył przerażony, uderzając się przy tym boleśnie o kant stołu w plecy. Niemal w tej samej chwili zabrzęczał dzwonek służbowego telefonu, przy pomocy którego dyspozytor z najbliższej stacji informował zawsze o nadjeżdżającym w kierunku przejazdu pociągu. Nie czekając na wyjaśnienia Stefan jednym ruchem wyrwał sznur telefonu z gniazdka, przerywając tym samym łączność budki dróżnika ze światem. Nie wiedział jednak na swoją i Marleny zgubę, że tym samym stawia na nogi odpowiednie służby, które w takich przypadkach muszą bezzwłocznie sprawdzić, co się dzieje z nieodbierającym telefonu dróżnikiem. Trzech uzbrojonych w broń palną funkcjonariuszy Służby Ochrony Kolei ruszyło wysłużonym polonezem w kierunku Trakiszek. Jeśli pozbawiony rumieńców Albert Węcławek przetrwa do ich przyjazdu, będzie ocalony. Wiemy już, że przetrwa, ponieważ zasygnalizowane to zostało w początkach fragmentu dotyczącego wydarzeń na kolejowym przejeździe. Chociaż na chwilę zatrzymać trzeba bieg wydarzeń, nie zmieniając ich kolei. Uzyskany w ten sposób czas poświęćmy losom Marleny Węcławek, na to co się z nią działo od momentu jej zniknięcia z pola widzenia prawowitego małżonka, do czasu, w którym postanowiliśmy wstrzymać jego nieuchronny upływ.

Kiedy Marlena Węcławek z domu Kawecka, urodzona we wsi Trypucie Wielkie poznała swego późniejszego męża Alberta, miała dokładnie lat dwadzieścia jeden. Albert w tym czasie odbywał zasadniczą służbę wojskową w mieście Białystok. Marlenę poznał na zabawie w jej rodzinnej wiosce, z której pochodził też kolega Alberta z wojska przezywany Kiszyniowem. Ciągle opowiadał wszystkim wokół o swoich wrażeniach ze swojego jedynego pobytu zagranicą w czasie dwutygodniowej wycieczki do Kiszyniowa i dlatego nazywano go Kiszyniów. Najbardziej ciekaw jego wrażeń z tego mołdawskiego miasta był Albert i dlatego w dowód wdzięczności Kiszyniów postanowił zabrać go w czasie sobotniej przepustki na zabawę w Trypuciach. Obiecywał przy tym niezwykłe atrakcje natury damsko-męskiej, co dla wyposzczonego rocznym niemal pobytem w koszarach Alberta było przynętą nie do odrzucenia. Należy tu jeszcze wspomnieć, że nie tylko zainteresowanie Alberta wrażeniami z Kiszyniowa było jedynym powodem zabrania go na wiejską zabawę w Trypuciach. Drugim powodem, kto wie, czy nie najważniejszym, było chorobliwe czerwienienie się na policzkach, które Kiszyniowa dopadało, ilekroć zaczął rozmawiać z wpadającą mu w oko dziewczyną. Albert zaś takiej przypadłości nie posiadał w ogóle od urodzenia. Nie przeszkadzało to Wojskowej Komendzie Uzupełnień powołać Alberta do wojska. Wrodzony brak rumieńców na twarzy nie był ujęty w liście chorób i ułomności, których posiadanie przez poborowego zwalniało go nieodwołalnie od służby wojskowej. Na wspomnianej liście obok nadliczbowych palców, znajdowały się takie wady jak na przykład brak prącia, guzy i ubytki czaszki, czy trwale zarośnięte nozdrza. Kiszyniów więc liczył na to, że Albert pomoże mu poderwać na wiejskiej zabawie jakąś dziewczynę, a przy okazji sam też coś skorzysta. Jak widać Albert skorzystał, choć w ostatecznym rozrachunku i w świetle opisywanych wydarzeń korzyści te były wątpliwej natury.

Kiedy wczesnym rankiem obydwaj wracali do koszar, Kiszyniów miał za sobą obłapianie jakiejś cycatej dziewuchy, natomiast Albert tańce i nieudane próby pocałunku ze swoją, o czym jeszcze oczywiście nie wiedział, przyszłą żoną Marleną. W tylnej kieszeni jego spodni, a dokładniej na paczce papierosów bez filtra, zapisane było imię i nazwisko poznanej przed kilkoma godzinami dziewczyny. Z jej oczu wyzierała tęsknota za światem pełnym tańca w rytm dyskotekowej muzyki. Kiedy Albert po raz pierwszy prosił ją do tańca, wiedział już bez najmniejszych nawet wątpliwości, że tak powinna wyglądać jego przyszła żona.

W tym samym czasie świat kręcił się, w niezmieniony od tysięcy lat sposób, wokół własnej osi. Jak zwykle ludzie rodzili się i umierali, podobnie zresztą jak wszystkie żywe istoty stworzone na niewiadomo czyj obraz i podobieństwo. Niektórzy ludzie sądzili, że wszystko już zostało wymyślone i nie ma sensu przemęczać nadwyrężonych połaci mózgu. Tylko o początku tego wszystkiego nikt nie posiadał wiedzy pewnej i niepodważalnej. Jakby tego było jeszcze mało i o czym w tym całym zamieszaniu zapomniałem wspomnieć, to nie sposób przecenić informacji, że Albert Węcławek był ni mniej, ni więcej, skrzyżowaniem człowieka z koniem, czyli centaurem. We wczesnym dzieciństwie opanował do perfekcji sztukę kamuflażu i w związku z tym poza jego rodzicami nikt nie wiedział o tej jego dziwnej bądź co bądź przypadłości. Sam niewiele sobie robił ze swego na wpół końskiego pochodzenia. Ten fakt wyjaśnia również to, że wspomniany wcześniej Achilles Rosenkranc nie pozostawił po sobie potomstwa. Prawdopodobnie w jego ciele też za dużo było końskich cech.

Wracając zaś do Alberta, tajemnica jego doskonałego kamuflażu przed wścibskimi spojrzeniami ludzi tkwiła w urządzeniu, które od wczesnego dzieciństwa zakładała mu jego świętej pamięci matka. Był to rodzaj ortopedycznego aparatu, dzięki któremu Albert mógł poruszać się na tylnich nogach w sposób niebudzący niczyich podejrzeń. Zakupiony został za radą właściciela rąk o leczniczych właściwościach, których dotyk też nie potrafił przywrócić małemu Albertowi w pełni ludzkich kształtów. Co prawda urządzenie zwane kosmodyskiem przeznaczone było do łagodzenia bólu zwyrodniałych kręgosłupów, ale uzdrowiciel zapewnił matkę Alberta o jego stuprocentowej skuteczności. W trakcie tych zapewnień z oczu i z palców dłoni uzdrowiciela tryskały gejzery jakby iskier, co ostatecznie rozwiało ostatnie wątpliwości matki co do zakupu kosmodysku. Od momentu jego za znaczną sumę zakupu, urządzenie stało się wręcz drugą skórą Alberta, wrastając po pewnym czasie w tą właściwą i pierwszą. Właśnie dlatego podczas oględzin ciała Alberta przez członków wojskowej komisji rekrutacyjnej nie stwierdzono u niego żadnych poważniejszych anomalii, które mogłyby uniemożliwić mu odbycie zasadniczej służby wojskowej. Miasto Białystok, w którym znajdowały się koszary, w których Albert miał spędzić dwa lata bez czternastu dni, było dla niego pierwszym dużym miastem oglądanym z bliska. Takie miasta dotychczas widział tylko w telewizji i w snach.

Kiedy po raz pierwszy przekraczał bramę koszar, nie wiedział jeszcze, że to wielkie dla niego miasto będzie zarazem ostatnim, które zobaczy z bliska. Nie dla niego pisane europejskie metropolie w rodzaju Brukseli, co dane będzie jego prawowitej małżonce Marlenie, po latach pojawiającej się na przejeździe kolejowym w pobliżu stacji Trakiszki, w towarzystwie zbirów, z których jeden będzie miał w kieszeni palec odcięty z dłoni zmiennika Alberta na dróżniczym posterunku. Niezbadane wyroki opatrzności umieszczą Alberta już do śmierci w jednym miejscu, z którego za cholerę nie będzie w stanie się wydostać. Ale takie są zazwyczaj losy centaurów, jeśli tylko przyjdzie im do głowy spędzać resztę swojego życia wśród ludzi. Bez śladu rumieńca na policzkach. Jak Achilles Rosenkranc, jak Kant czy Hegel, jak wielu innych centaurów skutecznie ukrywających przed ludźmi swoje na wpół zwierzęce pochodzenie. Zresztą całkiem niepotrzebnie, bowiem czasy, w których ludzie wdawali się w krwawe boje z hordami centaurów minęły bezpowrotnie. Od dawien dawna ludzie walczą jedynie sami ze sobą, w międzyczasie dopuszczając się na masową skalę aktów prawdziwego zwierzobójstwa, niemającego nic wspólnego z honorową walką. Mordowane jest prawie wszystko, co tylko można zjeść, do czegoś wykorzystać lub w jakikolwiek sposób jest dla ludzi nieprzyjemne.

Brak komentarzy: