wtorek, 30 października 2007

przypisy ściśle prywatne

DIOGENES wypędzony z rodzinnej Synopy za sfałszowanie jednego obola filozof grecki, któremu zdarzyło się żyć w latach 413-323 p.n.e. i to głównie w beczce. W biały dzień przybliżał do twarzy napotkanych przechodniów zapaloną pochodnię szukając, jak się wyrażał, człowieka. Zwolennik, a może miłośnik publicznej masturbacji, traktowanej jako czynność zbliżoną do zaspokajania oznaczającego głód ssania w żołądku, wybitny przedstawiciel filozoficznej szkoły psów czyli kyników i jako jej godny przedstawiciel oddający publicznie mocz, materialny minimalista, za największych gryzoni uważający obok sykofantów pochlebców, zmarł, jak powiadają jego uczniowie, wstrzymując raz na zawsze oddech.

dzień pięćdziesiąty pierwszy

Dzień gehenny i pogoni za uciekającym czasem, wyznaczającym finał miesięcznego cyklu pewnego projektu. Niebiosa po raz kolejny okazały się łaskawe i można powiedzieć, że się znowu udało. Inna sprawa, że lubię pracę pod presją, w swego rodzaju transie, w który popadam dość łatwo w takich przypadkach. Jutro dzień odpoczynku, dzień radości, której w tańcu nikt dobitniej od tańczących chasydów nie potrafi chyba wyrazić. Chasydzkie pląsy z rękoma wzniesionymi ku niebu jak żadne inne wykonywane są przy akompaniamencie niewysłowionej radości, której z reguły brak tańcom czy muzyce do nich wykonywanej, z gatunku tych, które koją moją duszę. Próżno szukać radości w tangu czy flamenco, nie mówiąc o muzyce w rodzaju fado czy z Capo Verde. To co piękne zazwyczaj bywa smutne, melancholijne. a w najlepszym wypadku dostojne, choć za tego rodzaju pięknem, z rysem dostojeństwa, raczej nie przepadam. I świadomie nie chce mi sie rozważać nad definicją piękną, bo mocno wierzę w to, że takowa na szczęście nie istnieje :)

poniedziałek, 29 października 2007

przypisy ściśle prywatne

REMBRANDT Harmensz van Rijn, siedemnastowieczny malarz holenderski, którego ,,Straż nocna”, przedstawiająca wymarsz na nocny patrol miejskich strażników, została w wydanym w 1876 roku przewodniku ,,Obrazy świata” uznana za jedno z ,,dwunastu najsławniejszych dzieł głośnych mistrzów, na tyle popularnych dzięki grafice i tak drogich naszemu sercu i wyobraźni, iż myśl o ujrzeniu oryginału napawa podróżnego największą radością”. Autorami pozostałych jedenastu byli Rafael, którego ,,Przemienienie Pańskie” uznano za najpiękniejszy obraz świata, Leonardo da Vinci z ,,Moną Lisą” i ,,Ostatnią wieczerzą”, Michał Anioł, Tycjan, Corregio, z dwoma obrazami Guido Reni, Rubens, Murillo i Fra Angelico. Co do Rembrandta, to sposób wydobywania z ciemności oświetlonych jego spojrzeniem postaci zdumiewa do dnia dzisiejszego.

dzień pięćdziesiąty

Przyszłość to w sumie coś takiego, co na zdrowy rozum nigdy nie powinno sie wydarzyć, to znaczy wypełnić po brzegi tym, co gdy już się wydarzy, staje się przeszłością. Tak naprawdę najmniejsze wątpliwości dotyczą tylko teraźniejszości, czyli tego, o czym jesteśmy świadomi, że właśnie w tej chwili jest, choć i tu pojawia się poważna wątpliwość, czy aby to, co w danej chwili uznajemy za teraźniejszość, w tym samym momencie przywdziewa szaty przeszłości. I tak wszystko rozgrywa sie w naszych głowach, czy chcemy tego, czy nie. Skoro tego, co ma dopiero być, tak naprawdę przecież jeszcze nie ma, to czymże wobec tego jest? A może jest zupełnie inaczej, może wszystko jest tym tylko, co już kiedyś było, a raczej naszymi o tym wspomnieniami? Może właśnie dlatego, z takiej epistemologicznej ostrożności Benia Kszyk mówił mało, bo niemożliwe żeby jedynym powodem oszczędności w słowach Beni były kwestie natury kulinarnej. Jeśli mowa, którą wedle Novalisa bogowie dali nam po to, abyśmy mogli dawać świadectwo kim jesteśmy, jest rodzajem pajęczyny, w którą łapie się to wszystko, co tylko potrafimy w jakiś tam sposób pojąć, to umysł masz stworzony jest na kształt czarnego pająka, ukrytego w skorupach ludzkich czaszek. Któż to na pewno tak naprawdę może wiedzieć?

sobota, 27 października 2007

przypisy ściśle prywatne

JOHANN SEBASTIAN BACH – nie wiadomo w jakich okolicznościach powstało przekonanie, że ten niemiecki wirtuoz kościelnych organów, kantor lipskiego kościoła świętego Tomasza, kompozytor niezliczonej ilości świeckich i religijnych kantat, mszy, koncertów oraz ilustrujących mękę Chrystusa Pasji, odnalazł składające się na nie dźwięki między literami wyrazów ewangelii spisanych przez Mateusza i Jana. Nie ma najmniejszego znaczenia fakt, że urodził się w roku 1685 a umarł w 1750 i był narodowości niemieckiej. W znakach nakreślonych jego ręką na nutowym papierze bardzo wyraźnie widać ślad boskiej ingerencji.

dzień czterdziesty dziewiąty

Noce są dla naszego umysłu próbą ognia i wody, bożym sądem, na który po kres naszych dni pozywa nas przeznaczenie. Do pewnego momentu, tego najważniejszego, wychodzimy z tych prób zwycięsko, no czasami pokiereszowani nocnymi koszmarami. W dzień, kiedy chcąc nie chcąc powieki mamy uniesione niczym przyłbice, pojedynki z rzeczywistością staczamy w każdej upływającej sekundzie, przeważnie je wygrywając. Nocami zaś nasze umysły ogarnia szaleństwo, którego najczęściej nie jesteśmy świadomi. Chodzimy wtedy po jeziorze Genezaret, wody mórz sie przed nami rozstępują, a my niczym Mojżesz lud Izraela, sami siebie prowadzimy przez wszystkie pustynie świata, zmierzając do pierwszych promieni wschodzącego słońca. Pianie kogutów ocala nam po raz kolejny życie, a my nawet tego nie zauważamy. W dzisiejszej GW znowu o podziemnej drukarni, w której pewnego poranka lata świetlne temu polityczna policja wygarnęła nas jak pisklęta, śląc na nas uzbrojony oddział, bo jak się potem okazało, też byliśmy uzbrojeni. Tak przynajmniej w ówczesnej tiwi to pokazali :)

piątek, 26 października 2007

przypisy ściśle prywatne

JOHANN WOLFGANG von GOETHE – 1749-1832, niemiecki przyrodoznawca, w kwestii powstawania skał zwolennik neptunizmu, teorii upatrującej w żywiole wody źródła powstawania skał. Do wybitnych i gorliwych w owym czasie przedstawicieli neptunizmu zaliczano ojca niemieckiej geologii, zwanej geognozją, profesora mineralogii i górnictwa Akademii Górniczej we Freibergu Abrahama Gottloba Wernera oraz Stanisława Staszica, który w ,,Ziemiorództwie Karpatów” dał temu niedwuznacznie wyraz. Śmiertelny cios neptunistom zadał szkocki plutonista James Hutton, który niezbicie dowiódł, że wszystkie bazalty, trapy, porfiry i granity powstały z zastygłej lawy wypływającej z wnętrza Ziemi, gdzie według Rzymian rozciągało się królestwo Plutona. Goethe poza nauką zajmował się również poezją oraz dramatopisarstwem.

dzień czterdziesty ósmy

I nadszedł wreszcie ten wymodlony weekend, który niestety na pracy (przyjemnej) znowu spędzę, bo sie po prostu przestaje wyrabiać. Nie dość, że praca, to jutro z własnej i nieprzymuszonej woli jadę wieczorem pod budynek firmy, który w tej komedii, co w związku z nią na dachu wczoraj grasowałem, zagra inna ważną firmę, która odwiedza filmowa czacha państwa. Napisy na gmachu będą zakryte filmowymi, reflektory, bajery, aktorzy, etc. Czyli kolejny weekend bez imprezowych szaleństw, i byłbym zapomniał w tym momencie, że w ubiegłą sobotę zaszalałem dosłownie i w przenośni. Podejrzewam, że było to szaleństwo z gatunku tych ostatnich, bo następne byłyby już tylko w moim przypadku żałosne. Upływający czas w żadnym wypadku nie powinien budzić w nas przerażenia, a tym bardziej prób mu się przeciwstawiania. Wskazówek zegarów cofnąć się tak naprawdę nie da, a łamanie ich z trzaskiem o kolana niczego przecież zmienić nie jest w stanie. Każdy dzień naszego życia, niezależnie nawet od upływu lat, powinien być gotowaniem się na nieuchronny ich kres. W pewnym momencie beznamiętnie obserwujące nas zegary staną na zawsze, zastygłe na wieki w ostatniej godzinie. To właśnie one są tak naprawdę naszymi nagrobnymi pomnikami, pomimo braku na nich stosownych inskrypcji. I tylko one tak naprawdę nas rozumieją.

czwartek, 25 października 2007

przypisy ściśle prywatne

ACHILLES – ze strony ojca wnuk nieprześcignionej pobożności Ajakosa, który ludowi wywodzącemu się od mrówek dał imię Myrmidonów, a sławę posłusznego boskim wyrokom zyskał skazując własnych synów na wygnanie za bratobójczy mord. Jednym z wygnanych synów był Peleus, ojciec Achillesa, zrodzonego ze związku z boginią Tetydą, o rękę której starali się wcześniej Zeus i Posejdon. Od dalszych starań obu bogów odstraszyła treść przepowiedni, w myśl której dziecko wydane na świat przez Tetydę stanie się potężniejsze od własnego ojca. Dlatego zgodzili się na związek śmiertelnego człowieka z Tetydą, najsławniejszą z nereid, córką ujeżdżającego trytona starca Nereusa, którego rodzicami z kolei była Ziemia i Morska Fala. Starsze rodzeństwo rudowłosego Achillesa zginęło w ogniu, w którego płomieniach matka usiłowała wyżarzyć z ich ciał śmiertelne elementy. Achillesa w ostatniej chwili ocalił zaniepokojony losem starszych dzieci ojciec. Zanurzony przez matkę w wodach Styksu uzyskał odporność na bitewne rany z wyjątkiem pięty, za którą był trzymany. Wychowywany przez centaura Chejrona i jego żonę nimfę Chariklo, właśnie od nich otrzymał imię Achilles w miejsce poprzedniego, które brzmiało Ligyron. Spalone w ogniu ścięgno Chejron wymienił mu na nowe, pobrane ze zwłok znanego z szybkiego biegania giganta Damysosa, dzięki czemu Achilles mógł ścigać się nawet z wiatrem. Aby przejąć najlepsze cechy niektórych dzikich zwierząt karmiony był ich surowym mięsem. Nie do końca przyswoił sobie nauki Chejrona, który usiłował wpoić mu pogardę dla dóbr doczesnych i umiarkowanie. Wbrew ostrzeżeniom matki wziął czynny udział w wojnie trojańskiej, gdzie zanim zginął trafiony w piętę wystrzeloną z łuku Parysa strzałą, której lotem kierował Apollon, zdołał zabić Hektora. Kiedy odsłonił twarz jednego z zabitych przez siebie obrońców Troji, ujrzał oblicze pięknej kobiety, w której natychmiast się zakochał. Była to królowa Amazonek Pentesilea, która wcześniej przybyła Trojanom z odsieczą. Przed opisywanymi przez Homera wydarzeniami zdążył jeszcze zabić synów Apollona i Posejdona. Po śmierci przechadza się po wsze czasy po zamglonych Polach Elizejskich.

dzień czterdziesty siódmy

Dziś pół dnia na dachu firmy, na prawdziwym planie filmowym współczesnej komedii, kamera, akcja i te rzeczy. Oczywiście nie jako aktor czy ktoś z ekipy technicznej, ale i tak było ciekawie. Na ekranie będzie to niespełna półminutowa scena, a zachodu co niemiara. Pracy dużo, coraz więcej i niestety grzechem byłoby narzekać, więc nie narzekamy :) Czytałem dziś maila człowieka z Niemiec, który dotarł do mnie jako jednego z kilkunastu adresatów, wymienionych w pewnej książce. Otóż człowiek ten uważa, że jego biogram został ocenzurowany i w związku z tym przysyła pełny. Ocenzurowanie w rzeczywistości było zredagowaniem i wycięciem niewiele wnoszących informacji natury new age'owej. Jedna z nich przypomniała mi piękny czas z przeszłości i spotkania grupy przyjaciół płci obojga w warszawskim Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Indyjskiej. Zapach curry i zaczytywanie się w ,,Historii filozofii indyjskiej", stojącej na półce wewnątrz miniaturowej knajpki... :)

środa, 24 października 2007

przypisy ściśle prywatne

BRUEGHEL – nazwisko klanu niderlandzkich malarzy. Ojciec Pieter, 1528-1569, w odróżnieniu od starszego syna o tym samym imieniu zwany starszym, zaliczony został przez niewidomego teoretyka malarstwa z Mediolanu Gian Paolo Lomazzo do grona tych malarzy, którzy zapełniając swe obrazy dużą liczbą postaci potrafili oddzielić od nich w sposób właściwy jasność powietrza, usuwając je na drugi plan. Lomazzo zanim oślepł w wieku dwudziestu kilku lat, sam zajmował się malarstwem. Wzorując się na Teatrze Pamięci Giulia Camillo pragnął wybudować Świątynię Malarstwa poświęconą sztukom pięknym. Głowa rodu Brueghlów potrafił wedle współczesnych malować takie rzeczy, których tak naprawdę malować się nie da. Jednak potrafił namalować ciszę i obojętność towarzyszącą upadkowi Ikara, czy przerażenie bożym gniewem i własną zuchwałością, które ogarnęło budowniczych sięgającej ponad chmury wieży Babel. Na jego obrazie wierzchołek wieży jest strzaskany albo w porzucony w popłochu, nim został dokończony. Na wieży i w jej pobliżu nie ma już nikogo. Jest tylko opustoszałym od dawna świadectwem ludzkiej pychy i nieposkromionej ambicji sięgnięcia przypisanych tylko bogom i aniołom niebios. Synowie nie zdołali prześcignąć ojca w artystycznym kunszcie. Pieter posuwał się wręcz do kopiowania dzieł ojca i czasami malował piekielne sceny, od których zresztą powstał jego przydomek Piekielny. Młodszy Jan, może zmęczony duszną atmosferą obrazów brata, wolał zanurzać się w idyllyczny świat Raju lub sielankowe momenty, w rodzaju opuszczania Arki przez Noego i pozostałych jej pasażerów, głównie zwierzęcego pochodzenia.

dzień czterdziesty szósty

Bodajże rok temu, do ponad osiemdziesięcioletniej kobiety wieczorem przyszedł policjant, przynosząc portfel z dokumentami. Starsza pani nawet nie wiedziała, że podczas porannych zakupów została okradziona. Ucieszyła się, że odzyskała wszystkie dokumenty i pozostałą, poza oczywiście forsą, zawartość portfela. Policjant spisał zeznania, starsza pani wiedziała tylko tyle, że była na zakupach, policjant podziękował i się pożegnał. Starsza pani jest schorowana, porusza się o kulach, wychodzenie dalej od domu ogranicza do minimum. Dwa miesiące temu dostała z sądu wezwanie, aby stawiła się na rozprawę w charakterze świadka. Oskarżonym był rzekomy złodziej portfela. Na wezwaniu była informacja, że obecność obowiązkowa, a w razie choroby należy przysłać zwolnienie lekarskie. Starsza pani poszła więc do lekarza, który wystawił jej zwolnienie, wysłane następnie do sądu. Kilka dni temu z sądu przyszło pismo z informacja o nowym terminie rozprawy i informacją o grzywnie wysokości 500 zł, za niestawienie się na poprzednią rozprawę. Zwolnienia powinno być od lekarza sądowego, bo od zwykłego się nie honoruje. Tym razem opaska na oczach Temidy rzeczywiście była niezwykle szczelna.

wtorek, 23 października 2007

przypisy ściśle prywatne

ATENAcórka Zeusa i oznaczającej roztropność albo przewrotność Metis, połkniętej w czasie ciąży z Ateną przez boga, który w ten sposób chciał obejść przepowiednię Gai o dziecku, które po opuszczeniu łona matki pozbawić go może tronu. Postanowił więc we wnętrzu własnej czaszki donosić niebezpieczny płód. Czas zbliżającego się rozwiązania sygnalizowały potworne bóle głowy. Aby je uśmierzyć, rozkazał podziemnemu kowalowi Hefajstosowi rozłupać ciężarną czaszkę uderzeniem młota. Z popękanej skorupy wyskoczyła w pełnym, bojowym rynsztunku, modrooka Atena. Prawdopodobnie pobyt w boskiej głowie ojca pozwolił jej roztoczyć opiekę nad wiele wyjaśniającym rozumem. Rywalizuje z muzami o władanie nad królestwem sztuk i literatury. Patronka prządek, tkaczek i hafciarek. Wynalazczyni zaprzężonej w cztery konie kwadrygi i bojowych rydwanów. Konstruktorka i matka chrzestna okrętu Argo, na którym towarzysze Jazona, zwani od nazwy okrętu Argonautami, popłynęli po poświęconą dzikiemu bogowi wojny Aresowi skórę latającego barana czyli Złote Runo. Dziewica, choć z nasienia Hefajstosa, które obryzgało jej nogę, narodziło się bez jej udziału dziecko uznane przez boginię za własne, choć fakt jego istnienia przed pozostałymi bogami zataiła. Do powierzchni jej zwanej egidą tarczy przymocowana była głowa Meduzy, podarowana bogini przez Perseusza. Meduza była jedną z trzech Gorgon, które zamiast włosów miały wijące się węże, zamiast zębów kły odyńców, oraz żelazne stopy i skrzydła. Ich spojrzenia zamieniały w kamień śmiałków, którzy nieostrożnie spojrzeli jednej z nich w oczy. Tej właściwości głowa Meduzy nie utraciła po odcięciu jej od tułowia i umieszczeniu na tarczy bogini. To z tryskającej z niej krwi narodził się skrzydlaty koń Pegaz i dzierżący w dłoniach złoty miecz Chrysaor. Atenę przedstawiano zwykle w towarzystwie sowy i z oliwną gałązką w dłoni. W skład jej bojowego rynsztunku wchodził hełm, włócznia, egida i pancerz zrobiony ze skóry Pallasa.

dzień czterdziesty piąty

Ta banda bydlaków, co ukamieniowała w Tatrach niedźwiadka, jeszcze się śmie tłumaczyć, że to w obronie własnej. Przydałyby się na takie okoliczności twarde zasady Szariatu, ale skoro ich brak, to akcja internetowa powinna się szybko rozpocząć, jeśliby tylko ktoś zdobył dane i zdjęcia zwyrodnialców. Opublikować, rozwiesić w miejscach zamieszkania, wysłać do pracodawców z apelem o wyrzucenie na zbity pysk, ze studiów, jeśli studiują, też. Dla takich nie powinno być litości. Jestem przekonany, że kamieniując miśka rechotali rozkosznie, szpanując przed panienkami, co z nimi były. Żal tylko, że los nie ściągnął w miejsce zbrodni matki niedźwiadka, która już by wiedziała, co z bydlakami zrobić, zanim jeszcze sięgnęli po kamienie.

poniedziałek, 22 października 2007

przypisy ściśle prywatne

PASIFAE – ze strony matki Perseis wnuczka Okeanosa, ojca wszystkich rzek i całej rzeszy budzących pożądanie różnych bogów Okeanid, z których najbardziej znanymi były Styks, Elektra, Europe, Asja, matka centaura Chejrona Filyra czy Aretuza. Córka codziennie przemierzającego niebo na zaprzężonym w cztery konie rydwanie Heliosa, rodzona siostra Kirke i strzegącego złotego runa króla Kolchidy Ajestesa. Ból wywołany pchnięciami wchodzącego w nią białoskórego byka zerwał z oczu Pasifae muślinową zasłonę namiętności i wtedy dotarło do niej, czego tak naprawdę się dopuściła. To była sprawka Posejdona, który w ten sposób zemścił się na Minosie za dane mu wcześniej słowo oddania byka pod noże rytualnych rzezaków. Dla Pasifae droga odwrotu była jednak szczelnie zamknięta. Krzyk poranionej królowej obudził cały pałac w Knossos. Oszalałego z rozkoszy byka z trudem odciągnięto od imitującej krowę konstrukcji. Minęło trochę czasu zanim przerażony jej budowniczy, którym był Dedal, odważył się otworzyć atrapę, wewnątrz której leżała ociekająca krwią królowa. Czekano na powrót króla łupiącego w tym czasie Attykę. Kiedy powrócił z trwającej kilka miesięcy wyprawy, nikt nie odważył się donieść co zaszło. Ciążę żony kładł na karb wspólnie spędzonej nocy w przeddzień rozpoczęcia wyprawy. Kiedy położne wydobyły z brzucha królowej pokryte gęstym śluzem niemowlę, nie od razu zorientowały się jakiego związku może być owocem. Nastąpiło to po kilku miesiącach, kiedy zdeformowana głowa okazała się byczym pyskiem. Otępiałą Pasifae zamknięto w odosobnieniu, gdzie po krótkim czasie otworzyła sobie żyły klamrą spinającą jej czarne włosy.

dzień czterdziesty czwarty

Czyli dzień cierpienia za miliony, taka nowa, poetycko-świecka tradycja, choć cierpieć to najpierw powinno się za siebie, bo jeśli się chce poznać cały świat, to najpierw trzeba opisać swoją wioskę, jak mawiał Czechow czy Turgieniew. A cierpieć za co jest, chociażby za swoje grzechy czynione na okrągło. Tak jakoś już dziwnie jest, że kiedy narzucimy sami sobie dobrowolnie wysokie wymagania natury etycznej, to prędzej czy później złe wykorzysta najmniejszą nawet chwilę naszej słabości, podczas których wkraczamy do krainy ciemności. Powrót jest zawsze bolesny, bo pamięć nasza nie zna litości, przypominając na każdym kroku co uczyniliśmy. Pokuta, kara i może uda się na powrót złapać równowagę. Uff! ...

niedziela, 21 października 2007

przypisy ściśle prywatne

AL-GAZALI – Abu Hamid Ibn Muhammad Ibn Muhammad Ibn Ahmad al-Gazali, syn przędzarza wełny z delikatnej sierści gazel, urodzony w miejscowości Gazala. W języku arabskim al-gazali oznacza męskiego rodzaju prządkę. Tak jak Tomasz z Akwinu zdołał w miarę bezboleśnie połączyć w swych obydwu summach katolickie dogmaty ze znanym ówcześnie dorobkiem Arystotelesa, tak Al-Gazali połączył suficki mistycyzm z nauką zawartą w surach Koranu. Odczuwał wokół siebie obecność poddanych Salomona czyli dżinnów, które najchętniej wcielały się w postacie przepowiadających ludziom przyszłość ptaków, nie gardząc ciałami wielbłądów, psów, kotów, skorpionów i węży. Odmienny charakter miały dżinny cmentarne, niebędące niczym innym jak zwiewnymi sobowtórami zmarłych. Właściwie każdy człowiek miał swojego dżinna zwanego Kahinem. Samice dżinnów określano mianem Ghul. Aby uniknąć zgubnego wpływu dżinnów czyhających na ludzka duszę, Al-gazali zalecał zgodnie z Koranem stosowanie muki. Muka była rodzajem przeplatanego klaskaniem w dłonie gwizdania, wydobywanym z ludzkich ust poprzez wkładanie w nie palców. Autor m.in. ,,Niszy świateł”, ,,Celów filozofii”, ,,Samozniszczenia filozofów”, ,,Ożywienia nauk religijnych”, ,,Wybawiciela z błędów”, ,,Drogi wielbicieli Boga”, ,,Rad dla książąt”.

dzień czterdziesty trzeci

Wczoraj przerwa, bo wieczór zajęty hucznymi obchodami w hotelu ,,Europejski" XXX-lecia NOW-ej. Kogo tam nie było z tych co oczywiście byli. Wajda, Michnik, Romaszewscy, Bujak, Wujce, Ewa Milewicz, profesorowie Friszke i Paczkowski, oraz delegaci młodszego pokolenia z Maciejem Orłosiem i Marcinem Mellerem z ,,Playboya" na czele. Założyciele ,,NOW-ej" czyli Mirek Chojecki i Boguta oczywiście też. Z tej okazji wyszła też księga ,,Ludzie NOW-ej", na stronach której zaszczyt miałem się znaleźć w naprawdę doborowym towarzystwie. Nie o wszystkim też mogę napisać tutaj, bo wstyd i poruta, której na tle obyczajowym się dopuściłem. No cóż, człowiek nie jest istotą doskonałą, co na każdym kroku widać i nie mam tu na myśli nikogo innego oprócz siebie. Na stronach księgi znalazłem też biogram człowieka, który w mojej teczce z IPN figuruje jako TW, ale postanowiłem nic z tym nie robić, bo esbeckim zapiskom bezkrytycznie wierzyć nie trzeba. Pomimo zacności całego wydarzenia moralny kac po wspomnianej brewerii męczy :(

piątek, 19 października 2007

przypisy ściśle prywatne

LEONARDO DA VINCI – 1452-1519, autor własnego autoportretu w kobiecym przebraniu, znanym jako ,,Mona Lisa”. Pośrednim dowodem na to jest akwatinta Charlesa Lemoine z 1845 roku, przedstawiająca Leonarda w trakcie malowania tego portretu. Grafika Lemoine’a wzorowana jest na obrazie Brune-Pagesa. Widać tam wyraźnie, że artysta nie przejawia najmniejszego zainteresowania postacią nieobecnej duchem modelki. W wieku dwudziestu lat po raz pierwszy wpisany do ,,Czerwonej księgi wierzycieli i dłużników” florenckiego Bractwa Malarzy, konstruktor złożonej z lin i wózków machiny transportowej, przy pomocy której ciężką relikwię świętego Gwoździa przetoczono po posadzce katedry mediolańskiej, autor zniszczonego przez gaskońskich kuszników modelu posągu Francesca I Sforzy, właściciel kilkunastu poletek ziemi, konstruktor mechanicznego lwa, który podpełzłwszy do stóp króla Francji Franciszka I rozerwał sobie pierś, wewnątrz której znajdował się bukiet symbolizujących francuski tron lilii.

dzień czterdziesty drugi

Przypomniał mi się tekst, który 22 lata temu napisałem w USA pod pseudonimem do miesięcznika, w którym pracowałem. O wyborach, które właśnie miały się odbyć w peerelu. Pisałem w nim o sytuacji wyboru w ogóle, w sensie bardziej filozoficznym, niż politycznym. Uważałem wtedy, że figura prawdziwego wyboru powinna mieć w sobie duży dramatyzmu, a nawet wręcz tragizmu. Wybory polityczne takiego ładunku raczej nie mają, bo za dużo w nich emocji i histerii. W istocie są oznaką dopingu dla swojej drużyny i jest coś z kibolstwa w podniecaniu się takimi wydarzeniami. Politycy najprawdopodobniej i tak się w zaciszach swoich gabinetów śmieją z wyborców, no może w czasie kampanii wyborczej mniej. Dla świętego spokoju jednak trzeba się do urn dotoczyć i coś tam pozakreślać. Ciekawiej na pewno byłoby, gdyby systemy polityczne polegały na tym, że w wyniku wyborów wyborcy, aż do następnego spektaklu, musieliby żyć na wydzielonym terytorium, rządzonym przez ugrupowanie, na które oddali swój głos. I wtedy byłby święty spokój :)

czwartek, 18 października 2007

przypisy ściśle prywatne

IBN ARABI – Muhyi ad-Din Ibn’Arabi al-Hatimi at-Tati, urodzony 7 sierpnia 1165 roku, zmarły 12 listopada 1241 roku mistyk, autor 317 dzieł, z czego zachowało się 106, w każdym elemencie rzeczywistego świata widział ukrytą na pierwszy rzut oka obecność Allacha. W liczbie dwadzieścia dziewięć odkrył pewność pozwalającą skutecznie bronić się przed grzechem. Siebie uważał za Pieczęć Świętości, którą stał się po zdobyciu Bieguna Czasu. Wierzył w istnienie niezmiennego i wiecznego języka, umożliwiającego opisanie wolną od upływu czasu frazą sedna wszystkich rzeczy. W swej ,,Księdze o podróży nocnej do najbardziej szlachetnego miejsca” opisał wyprawę do siódmego nieba, do którego dotarł przedzierając się przez sześć go poprzedzających. Pierwsze z nich miało być królestwem biblijnego Adama, drugie następnego po Aaronie Mesjasza czyli Jezusa zwanego duszą dusz, trzecie zaś, w którym panował Józef, było krainą kontemplacji. Do dziś nie wiadomo co tak naprawdę zdarzyło się w niebie czwartym i w czyim pozostawało władaniu. Niebo piąte pozostawało w gestii Aarona jako tego, który podarował Mojżeszowi dar przekonania swego narodu do objawionej przez Boga na kamiennych tablicach religii. Przedostatnie, szóste z kolei, oddane było Mojżeszowi. Niebem siódmym, pełnym szybujących w przestworzach i zapisujących na świętym zwoju ludzkie czyny aniołów, władał Abraham. Dopiero po przeczytaniu pilnie strzeżonej przez Saturna księgi można było wejść do komnaty Prawdy, o ile zostało się muśniętym boskim światłem. Za jej oknami na odległość dwóch strzałów z łuku znajdował się niemożliwy do opisania Lotos Ostatniej Granicy, za którym był już tylko Allach, częściowo tym samym odarty z tajemnicy. Wypełniał on bez reszty umysł i duszę szczęśliwca, potrafiącego odtąd zrozumieć w pełni właściwy sens słów Koranu. Tam też, w bezpośrednim sąsiedztwie Allacha, można było zapoznać się z zapisaną na Błękitnych Tablicach historią całego świata. Ibn Arabi był ponadto autorem ,,Kamieni Mądrości”, ,,Przewodnika Mądrości”, ,,Objawień mekkańskich”, ,,Księgi objawień boskich”, ,,Dywanu poezji”, ,,Księgi drzewa i czterech ptaków”.

dzień czterdziesty pierwszy

Całkiem niespodziewanie się okazało, przynajmniej dla mnie, że słowo ,,bydło" od XVI-wiecznego ,,być" pochodzi i w ten oto nieco komiczny sposób metafizyka w znaczeniu ontologicznym ukazała swoje zbydlęcone oblicze, na szczęście nie jedyne, jakie posiada. A posiada owych masek nieskończenie wiele, jeśli oczywiście nie zaprotestujemy wobec takiej liczby tego wszystkie, co tylko w jakiś tam sposób jest. Nic tu nowego nie sposób raczej wymyślić, nie warto tu wchodzić w jakiekolwiek dysputy z duchem Parmenidesa. I czego tak naprawdę chcieć jeszcze od tego, który podobno jest, za jego niezwykle hojne dary? Ano chyba tylko tego, aby wszystko to, co można sobie pomyśleć, czym prędzej przyoblekało się w kształty, słowem tego, aby słowo natychmiast się ciałem stawało. Amen.

środa, 17 października 2007

przypisy ściśle prywatne

PIERROTkomiczna postać z dawnej pantomimy francuskiej, wzorowana na pajacu Zannim z włoskiej commedi dell’arte. We francuskiej wersji miał ubieloną mąką twarz, biało czarny strój z charakterystyczną kryzą i obcisłą czapeczkę z dużym pomponem. Mimo przypisywanej mu głupkowatości, w sumie smutny i budzący wzruszenie wyraz twarzy. W języku francuskim słowo pierrot oznacza zarówno błazna i głupca, jak również w potocznym języku wróbla. Odpowiednio przedstawiony potrafił budzić grozę i przerażenie. Tak jak na rysunku Alfreda Kubina, gdzie przerastająca o kilka głów wzrost przeciętnego człowieka postać Pierrota jest Śmiercią, co widać po wystających z rękawów kościanych dłoniach. Kładzie jedną z nich na głowie nieświadomej niczego dziewczynki, która myśląc, że ma do czynienia z gigantyczną lalką, łapie ją za guzik górnej części stroju. Na ziemi leży dotknięty wcześniej przez Pierrota mężczyzna w cylindrze. Nie zawsze więc zabawy z człekokształtnymi lalkami są tak niewinne, na jakie z pozoru wyglądają.

dzień czterdziesty

Zdaje się, że dni tyle Joszua Ha-Nocri na pustyni spędził, aby umysł oczyścić przed najważniejszą w swoim ziemskim życiu próbą, z której jak chcą uczeni w Piśmie, wyszedł zwycięsko. Nie mnie o tym sądzić, bo nie są zbadane do końca boskie wyroki.
W kraju histeria, bo jakiś baboposeł wziął kontrolowaną łapówkę i po złapaniu za rękę odstawił w sejmie spektakl, że to z miłości i że został sprowokowany przez agenta CBA. Baboposeł czysty jak łza i co tak w ogóle te wstrętne Kaczory od niego chcą. Ich wina, że na pokusę wybrańca narodu wystawili, a wybraniec bywa czasami człowiekiem i ułomną ma naturę. Zauważ drogi czytelniku, że nie jest dla mnie ważne, z jakiej to partii jest baboposeł, bo nie jest to w tym najważniejsze. A tak w ogóle, to daje się zauważyć stosowanie jakiejś taryfy ulgowej do baboposła, bo to przecież kobieta, zalana łzami i zakochana. To jest dopiero koszmar, że jest w ogóle jakieś społeczne przyzwolenie na złodziejstwo, kiedy sie jest na politycznych szczytach. Jednego takiego za kare kiedyś wystawili do europarlamentu i jeszcze się chwalili skutecznością w oczyszczaniu własnych szeregów z korupcji. Niektórym to ta nienawiść do PiS-u rozum odbiera i lada moment partia ta odpowiedzialna będzie za powodzie, gradobicia i wszelkie inne plagi.

wtorek, 16 października 2007

przypisy ściśle prywatne

GIOVANNI MARIA RUGGIERI – włoski kompozytor, autor powstałej w 1708 roku i do dziś nie odnalezionej ,,Glorii”, niewiadomego charakteru kompozycji, której finał Antonio Vivaldi zaadaptował do własnej, identycznie przez potomnych zatytułowanej. Ruggieri, który większą wagę przykładał do doskonalenia sztuki gry na violi d’amore, odkrył w międzyczasie zjawisko powidoczności, mające trochę wspólnego z teorią malarskich powidoków odkrytych na początku dwudziestego wieku przez Władysława Strzemińskiego. Powidoczność według Ruggierego miała polegać na tym, że oglądane przez nas w lustrze odbicie jest w rzeczywistości naszym wizerunkiem sprzed trzydziestu trzech sekund. Nie jest wiadomo w wyniku jakich obliczeń Ruggieri doszedł do takiego wniosku. Nie jest to najistotniejsze. Własne odkrycie, do dnia dzisiejszego niedocenione, próbował zastosować w dziedzinie muzyki, a ściślej rzecz biorąc w sztuce jej wykonywania. Całe swoje życie poświęcił próbom zbudowania instrumentu, dźwięk z którego docierałby do słuchaczy z opóźnieniem występującym w powidoczności. Chodziło o to, aby wirtuoz tego instrumentu skończywszy na nim grę, mógł opuszczać zasłuchane w trwającą jeszcze muzykę audytorium, unikając w ten sposób upokarzających ukłonów, koniecznych nawet w przypadku nikłych, wyrażających dezaprobatę oklasków. W ten sposób, rozumował Ruggieri, duma i godność wirtuozów takiego instrumentu byłaby ocalona. Wedle zachowanych rysunków, instrument nad którym pracował Ruggieri przywodził na myśl violę da gamba, smyczkowy instrument przypominający trzymaną na kolanach wiolonczelę. Z nieznanej nazwy instrumentu Ruggieriego na zewnątrz wystawała jedynie głowica gryfu i z pozoru pozbawiony był strun. Ukryte były wewnątrz odlanego z brązu pudła rezonansowego pod otworem, nad którym w instrumentach smyczkowych zwykle przechodzą struny. Otwór w kształcie doskonałego koła zakryty był szczelnie rodzajem skórzanego pęcherza. Radykalnie skrócony smyczek wprowadzany miał być do wnętrza pudła rezonansowego przez dopasowany i uszczelniony otwór w bocznej jego części. Wydobywane poruszającym się smyczkiem dźwięki gromadzone byłyby w skórzanym pęcherzu i po jego napełnieniu uwalniane poprzez rodzaj wentyla. Wirtuoz skończywszy grę zwalniałby znajdujący się w skórzanym saku uszczelniający zawór i pozostawiając instrument na scenie, mógłby z niej bez szkody dla własnej dumy i wykonywanego koncertu zejść. Oczarowana grą publiczność mogłaby wysłuchać do końca dobywającej się ze skórzanego miecha muzyki, bez zbędnej w takim przypadku fizycznej obecności artysty.

dzień trzydziesty dziewiąty

Zdania długie vs zdania krótkie. Jakiś kanon hamburgerowy od lat wielu obowiązuje, że zdania w tekście pisanym muszą być krótkie. Żarcie w hamburgerowni też ma być krótkie, szybkie, sterylne, bez smaku. Te krótkie zdania chyba też. Nie mówię, żeby od razu iść śladami długości zdań Kanta z jego Krytyk, Wittgenstein też pisał krótko, ale u niego wynikało to chyba z fascynacją naukami ścisłymi, tak jak całego Koła Wiedeńskiego, którego członkiem na szczęście nie był. Skoro już duch Kanta został przywołany, to przypomnieć warto, że kwintesencją ,,Krytyki czystego rozumu" jest teza, że tyle świata zewnętrznego możemy postrzec, ile weń swymi zmysłami i intelektem włożymy. Ani mniej, ani więcej. To oczywiście spłycenie, wyciśnięcie kwintesencji, nie uciekając sie do bardziej subtelnych i wyrafinowanych analiz. Na koniec jeszcze o Bogu, o jego wszelkich wcieleniach odnajdywanych w najróżniejszych religiach monoteistycznych. Skoro jest wszechmocny i doskonały, skoro stworzył nas na swój obraz i podobieństwo, skoro dał nam ludziom dar rozumowania, to żadne dywagacje na jego temat nie mogą być grzechem czy bluźnierstwem. Jedni mówią, że jesteśmy jego dziełem, drudzy że stworzyliśmy go w swoich umysłach. A jeśli jest tak, że ten Bóg, któremu pod najróżniejszymi postaciami oddajemy cześć i pokłony, jest tylko jednym z ogniw nieskończonego łańcucha bogów, stwarzających się nawzajem w każdej, nieskończenie małej jednostce czasu, aby w ten sposób zapewnić sobie należną przepaść między nami a nimi?

poniedziałek, 15 października 2007

Opowieści ściśle prywatne

Tam nie umiałem już nic. Wszystko przepadło bezpowrotnie. Byłem jak nowo narodzony. Musiało minąć trochę czasu, abym oswoił się do końca z sytuacją, w jakiej znalazłem się w wyniku opisywanych wydarzeń. Po tamtej stronie było niemal identycznie jak po tej. W oczy przede wszystkim rzucał się nudny w gruncie rzeczy spokój i wbrew oczekiwaniom tylko niewiele więcej, aniżeli przedtem, z tego wszystkiego rozumiałem. Spokój charakteryzował się również brakiem najmniejszych nawet objawów trosk czy radości. Niczego też w związku z tym się nie żałowało ani za niczym nie tęskniło, ponieważ uczucia żalu i tęsknoty niedaleko padają od drzewa wszystkich zmartwień. Dość szybko też się okazało, jak płonne były moje nadzieje na uzyskanie odpowiedzi na niektóre wcześniej dręczące mnie pytania. Miałem też nadzieję usłyszeć albo wręcz samemu postawić pytania o sprawy, o których wcześniej mi się nawet nie śniło. Pytania niczym szczególnym nie różniły się od tych zadawanych wcześniej, natomiast z odpowiedziami na nie było coś dziwnego i początkowo niezbyt uchwytnego. Niby przypominały te wcześniej uzyskane, lecz nie było to tak do końca. Każda z tych odpowiedzi miała w sobie pewnego rodzaju połysk, powstający w normalnych warunkach na powierzchni oglądanych pod światło przedmiotów. Początkowo nie mogłem tego zrozumieć, aż do momentu, w którym zorientowałem się, w czym tkwi najważniejsza różnica pomiędzy sytuacją w jakiej się teraz znajdowałem, a tym, co było przedtem. Po prostu na wszystko, co się kiedyś wydarzyło i trwało dalej bez naszego już w tym udziału, patrzyło się z góry. To znaczy z takiej wysokości, która pozwalała na rozróżnianie wszystkich najistotniejszych szczegółów. W myśl jednej z naczelnych, regulujących tam pobyt zasad, nie było najmniejszych powodów znać szczegółów towarzyszących samej chwili zmiany stanu naszego skupienia. O tym nie wiedziało się nic i wszelkie dociekania w tej kwestii były z góry skazane na niepowodzenie. W pierwszym okresie, który równie dobrze w zależności od indywidualnych przypadków trwać mógł nieskończenie długo, wszyscy właściwie spędzali większość czasu na intensywnych, pozbawionych większych emocji obserwacjach tego, co zostawili po tamtej stronie. Nikt nie miał pojęcia, czy można ingerować w bieg obserwowanych wydarzeń, ale też prawdę powiedziawszy nikt nie przejawiał ku temu żadnych skłonności. Co do pamięci o tamtej stronie, to nie mogę powiedzieć, żeby została w jakiś poważniejszy sposób uszkodzona. Powiedziałbym nawet, że miałem uczucie jakbym zamiast mózgu miał wewnątrz czaszki sito do przesiewania piasku, przez które przy każdym nawet najdrobniejszym ruchu głową pamięć przesiewała wspomnienia, skutecznie oddzielając ziarno od plew. Tak intensywna obserwacja tego, co tam po nas zostało, mogła być również spowodowana tym, że wokół było tylko bezchmurne niebo, na którym nie było widać ani jednej gwiazdy, czy jakiegokolwiek innego ciała niebieskiego. Mimo to cały czas było jasne, a jego kolor niczym nie różnił się od tego, jaki pamiętało się stamtąd. Można więc właściwie powiedzieć, że nie działo się tam nic, co warte byłoby szczegółowych opisów. Zanim na dobre zamknę kutą ręcznie z najprzedniejszej stali damasceńskiej bramę do wiszących ogrodów pamięci, opowiem o czymś, co wśród pozostawionych po tamtej strony rzeczy zwróciło moją baczniejszą uwagę. Minęło trochę czasu, zanim wzdłuż przebiegającej niedaleko moich okien trasy, przemierzanej dzień i noc przez wydające przeraźliwy łoskot samochody ciężarowe, stanął mur z pochłaniających hałas ekranów. Część z nich zbudowano z kamionkowych, wydrążonych w środku elementów, przypominających ceglane skrzynki na kwiaty. Te fragmenty muru przedzielono ekranami z niemal przezroczystego, przypominającego szkło materiału. Kiedy któregoś razu na imitujących szkło taflach zobaczyłem naklejone chyba sylwetki drapieżnych ptaków w różnych fazach lotu, uświadomiłem sobie dwie rzeczy, bez oczywiście nie mających tu żadnej racji bytu emocji. Szukając powodów, dla których ktoś to zrobił, początkowo sądziłem, że są to tylko wątpliwej urody ozdoby. Nie miałoby to oczywiście wtedy większego sensu i znaczenia. Jakiś czas potem jednak mnie olśniło. Zrobione zostały po to, aby prawdziwe z krwi i kości ptaki przelatując nad pędzącymi samochodami nie rozbijały się o przezroczyste tafle muru, zmieniając wysokość lotu na widok sylwetek swych odwiecznych wrogów.

dzień trzydziesty ósmy

Nic lepiej, a wręcz przeciwnie. Na dodatek jedna z moich ulubionych Listonoszek, zagubiona od pewnego czasu gdzieś na bezdrożach królestwa Realu, dała życia smutny znak, co tylko potwierdziło moje wcześniejsze przypuszczenia. Ech Odrej ... Nie pamiętam, kiedy to tak ostatnio byłem zmęczony, wyczerpany, jak ostatnimi czasy. Może być też tak, że to wiek upomina się o należne sobie prawa i poprzez stan organizmu daje znak stopu. Nie zdziwiłbym się, no bo ileż to można ignorować nieubłagany upływ czasu, którego siłą rzeczy coraz mniej, a nie więcej. Wyrywanie zegarom wskazówek nic tu nie pomoże, wstrzymanie obrotów ciał niebieskich również. Nie ma co kombinować, niech fala niesie nas ku przenaczeniu.

niedziela, 14 października 2007

Opowieści ściśle prywatne

Wracając zaś do tego oczekiwanego przeze mnie wydarzenia, jego związku z opisanym przed chwilą i utrudniającymi fakt jego ziszczenia szczegółami, muszę wszystkie wymienione wyżej okoliczności po kolei omówić. Nawet nie do końca chyba zdaję sobie sprawę z faktu, jak bardzo chciałbym jeszcze raz usłyszeć całe swoje dotychczasowe życie zagrane na nieistniejących tak naprawdę instrumentach. Oczywiście wiodącym byłby jakże często przywoływany na nieodwołalnie zapisanych już stronach śmiech, a towarzyszyć mu powinna wielka orkiestra pamięci i wywoływane dzięki niej wspomnienia. Nie mam pojęcia co do charakteru i rodzaju powstałej w ten sposób muzyki, ale jestem pewien, że mógłbym jej słuchać do samego końca. Pierwszy raz usłyszałem taki koncert w chwilę po tym, jak wpadłem pod koła toczącej się na szczęście dość leniwie furgonetki. Mimo, że zdarzyło mi się tej muzyki wysłuchać potem jeszcze przynajmniej kilka razy, to nigdy grana przez tą wymarzoną orkiestrę muzyka nie brzmiała piękniej i wyraźniej niż w tych kilku chwilach, które upłynęły od uderzenia samochodu do utraty w następstwie tego świadomości. I przypominam sobie teraz coś, co długo podczas opowiadania tych wszystkich historii wydawało mi się najważniejsze. Chodzi o mężczyznę, którego pozbawiona zarostu twarz przez cały ten czas nie dawała mi spokoju. Kiedy odzyskałem utraconą zaledwie na moment przytomność, na niemalże mgnienie oka zapamiętałem twarz koncertmistrza, bo nawet nie dyrygenta tej orkiestry, w której wykonaniu tak bardzo chciałbym raz jeszcze usłyszeć tę samą co wtedy melodię. Teraz wiem, bo sobie to wreszcie przypomniałem, że to był bez wątpienia on i kiedy się mijaliśmy w cieniu kamiennego Chrystusa aż dziw bierze, że wtedy sobie tego nie przypomniałem. Widocznie tak miało być. Nie wiadomo przecież, co bym mógł sobie wtedy pomyśleć. Może usłyszana kiedyś w dzieciństwie muzyka była tak piękna, że gdybym miał to wszystko poukładane w głowie podczas tego spaceru, nie szukałbym z kolei tak długo tego wszystkiego, z czego aż do chwili obecnej nie zdawałem sobie sprawy. Kiedy wszystko stało się wreszcie teraz o wiele bardziej niż na początku zrozumiałe wiem, że spacer, na który niezależnie od mojego w tej sprawie zdania i tak się wybiorę, nie będzie już odtąd wzbudzał takich jak przedtem do końca niesprecyzowanych obaw. Wiem już teraz też, co mężczyzna, z którym się wtedy mijałem, ukrywał na plecach pod zbyt obszernym jak na niego płaszczem i dlaczego tak to wszystko wtedy dziwnie wyglądało. To nie był oczywiście żaden plecak, ani tym bardziej na przykład tornister. Kiedy na ulicy prowadzącej do mojej szkoły odzyskałem tak niespodziewanie utraconą przytomność zobaczyłem, że koncertmistrzowi tej dziwnej orkiestry wyrastały z pleców skrzydła właściwe jasełkowym aniołom. Ale wtedy bez wątpienia do czasu właściwego tego rodzaju przebierankom było bardzo daleko. Ja zaś niemal natychmiast po tym tak szczęśliwie dla mnie zakończonym zajściu po prostu wszystko na śmierć zapomniałem. Nie wiem tylko dokładnie jednej, związanej z tym wszystkim rzeczy. Skoro zapomniałem to wszystko na tak długi czas, to czego tak naprawdę w latach, które nastąpiły później, tak gorączkowo szukałem. Pamiętam też coś jeszcze, co słyszałem w trakcie tego koncertu. Dość niewyraźnie, lecz w stopniu wystarczającym, abym to wtedy dobrze zapamiętał, w tle wygrywanej przez moją orkiestrę muzyki pojawił się odgłos przejeżdżającej ciuchci, którego odgłosu nie pomyliłbym z żadnym innym, oraz głos wołającej mnie na obiad mamy, mimo że nie była to odpowiednia ku temu pora. Ponadto całe wydarzenie miało jak już wspomniałem miejsce w drodze do szkoły, a mama na pewno dokładnie wiedziała, gdzie o tej porze powinienem się znajdować. Cóż, nie należy przecież wymagać od otaczającego nas świata, aby odkrywał przed nami wszystkie swoje skrzętnie zazwyczaj ukrywane tajemnice. Wydaje mi się też, że nadszedł już najwyższy czas, skoro większość dręczących mój umysł zagadek została w miarę zadowalająco rozwiązana, abym wybrał się wreszcie na ten długo tak bezcelowo odkładany spacer, na którym najprawdopodobniej wreszcie znowu usłyszę ten koncert, skomponowany na wszystko, co mi się dotychczas przytrafiło. Mam też nadzieję, że tym razem nie będę już jego jedynym słuchaczem. Może poza tymi, których najbardziej kocham, będą na nim obecni wszyscy, których kiedyś znałem, a o których z różnych, zarówno tych błahych jak i poważnych powodów nie wspomniałem. Chciałbym być pewien jednego, choć wiem, że nie jest to do końca możliwe. Chciałbym być pewien, że już pierwsze dźwięki usłyszanej przez nich muzyki nie pozostawią ich serc obojętnymi.

dziń trzydziesty siódmy

Niedziela, znowu zbrojenie się na wojnę z nadchodzącym tygodniem, który lekki na pewno nie będzie. Perspektywa weekendu koszmarna (studia), a na dodatek w sobotni wieczór impreza w hotelu Europejskim, na której być trzeba, niestety nie do końca, bo w niedzielę ,,wczesnoporonna" pobudka. Miota się człowiek od ściany do ściany i doszło wczoraj aż do tego, że do dzisiaj byłem święcie przekonany o Kazachstanie, jako miejscu meczu polskich piłkarzy z Kazachami. Dlatego ta awaria elektryczna niezbyt mnie nawet zdziwiła, choć fakt, że miała miejsce u nas, też nie. Niby nadal wiele rzeczy i spraw mnie jeszcze dziwi, i za to niebiosom należy nieustannie dziękować, bo zanik instynktu dziwienia sie jest chyba rodzajem śmierci za życia. Emocjonalnym zombie na razie zostać nie zamierzam. A jest tego trochę na tym świecie, bo tak niestety nas skonstruowano w laboratorium pana Boga.

sobota, 13 października 2007

Opowieści ściśle prywatne

Niekoniecznie dla wielkiej piękności miejsc naszego dzieciństwa tak często sięgamy do nich pamięcią i wspomnieniem, nie dla ich jakże często wątpliwej urody. Nabywają jej one jedynie z racji tego, że to właśnie tam a nie gdzie indziej stało się tyle rzeczy, o których nie możemy zapomnieć. Niewielu z nas urodziło się w cieniu gotyckich katedr czy wiekowych drzew. Niektórzy z nas poczęci zostali niczym myszy w kurzu, błocie i walających się wokół niedokładnie obgryzionych kościach zwierząt. Dlatego z naszych pierwszych dni nie pamiętamy nic. Nie wierzcie tym, którzy mówią inaczej. Jeśli ktoś zechce wam opowiedzieć piękne historie dziejące się w pierwszych dniach i godzinach jego życia wiedzcie, że macie do czynienia z bukietem wierutnych kłamstw przystrojonych dla niepoznaki w trafiające do waszych serc słowa. Im sprawniej i zręczniej są złożone z nich zdania, z tym większym łgarstwem będziecie mieć do czynienia. Zaufanie mogą budzić jedynie historie, co do których nie ma najmniejszych wątpliwości, że mogły się wydarzyć. Przynajmniej ja jestem takiego zdania. Niestety bardzo często te najwyższej próby, jeśli chodzi o ich prawdziwość, budzą u co bardziej czujnych słuchaczy odruch zwątpienia, jak gdyby obawiali się oni stanąć oko w oko z niewygodną oczywistością. Przeważnie nie jest ona zbyt skomplikowana. Niestosowne i trudne do zrozumienia zawiłości powinny służyć nam do pozywania dochodzących naszych uszu słów na sąd boży, albo przynajmniej poddania ich wyjaśniającej wszystko próbie wody. Mało kto wierzy, albo przynajmniej ja niewielu takich spotkałem, że zdarzają się słowa, a więc i całe historie, wykazujące wszelkie cechy właściwego ludziom opętania. Można je poznać po używaniu nieznanych wcześniej cudzoziemskich języków, naśladowaniu głosów rozmaitych bestii, oraz coraz bardziej w miarę ich czytania ciążącej głowie, mimo owiewania jej podmuchami zimnego wiatru. Takie historie opowiadaną treść biorą właściwie wprost z morowego powietrza, mamiąc skutecznie swych niezbyt uważnych słuchaczy lub czytelników pozornie możliwymi do wyobrażenia zwrotami akcji, oraz bohaterami przedstawianymi najchętniej pod postacią rzeczywistych stworzeń występujących w przyrodzie. Mimo, że takiego na przykład świętego Pachomiusza kuszono niezwykłymi przygodami z pozoru niczym nie wyróżniającego się koguta, to jednak najczęściej uciekano się w takich przypadkach do zachęcania naiwnych ofiar, aby delektowali się opisami przygód osoby kozła, oznaczającego przecież nic innego jak szpetność i odrzucenie lewą ręką w dniu sądu. Kto może z takich opowieści i składających się na nie słów wygnać czającą się pod każdą bez wyjątku literą nudę, tego mogę się co najwyżej domyślać. Za to nietrudno jest dotrzeć do opisów skutecznych na takie dolegliwości sposobów, których jest w rzeczywistości niemało. Jeden z nich radzi czytać takie historie w oparach wywaru z korzenia paproci, warzonego w ługu z dębowego popiołu, z dodatkiem trzech albo czterech kropelek krwi z lewego ucha psiego szczenięcia płci identycznej z czytelnikiem, dla lepszego efektu zmieszanego z solidnym garncem własnej uryny.

dzień trzydziesty szósty

Nie jest dobrze, bo niby dlaczego ma być? Jesień zapuszcza powoli swe kły w nasze umęczone dusze, letnie dni, z wyjątkiem tych z piekła rodem z powodu upałów, stają się wyblakłym wspomnieniem, a my jak zwykle, jak co roku, musimy po prostu z tym żyć. Coraz częściej człowieka nachodzi ochota zapadnięcia na podobieństwo niektórych zwierząt w długi, zimowy sen, podczas którego jesienne deszcze, ołowiany kolor chmur i zimne podmuchy wiatru, odeszłyby w zapomnienie. Podejrzewam, że jak pająki przez całe życie pleciemy niewidoczne pajęczyny, w które sami się nie wiedzieć kiedy łapiemy i musimy trwać, trwać, trwać, tak naprawdę nie mając prawdziwego wyboru. Życie to chyba jednak pułapka, w którą chcąc nie chcą wpadamy.

piątek, 12 października 2007

Opowieści ściśle prywatne

Nie wiem dlaczego pierwsi gnostycy tęsknotę traktowali jako tę, która zadała gwałt mądrości, zamieniając ją w jej niższy rodzaj zwany odtąd Achamoth. Podobno ból tego potwornego płodu mądrości, wywołany niezaspokojoną ciekawością, doprowadził do narodzin materii i został dopiero ukojony przez Jezusa Chrystusa, który zanim przyszedł na ten świat, odcisnął na bezkształtnej materii, jako pierwszy w ogóle ślad, swój krzyż zwany Horosem. O Achamoth mówiono też, że bez wiedzy stwarzającego świat demiurga zaszczepiła w duszach niektórych ludzi Pneumę, czyli ducha. Zanim to jednak nastąpiło, nad nieskończoną ilością wszechświatów unosiła się nienarodzona jeszcze monada i zarazem doskonały w każdym calu Eon, traktowany jako otchłań czyli Bythos. W tej niczym nie zmąconej kontemplacji wszystkiego, czego jeszcze nie było, towarzyszyło mu Sige czyli milczenie, będące jednocześnie jego myślą. Dopiero z tej porażającej swą doskonałością konfiguracji wyłoniły się trzy pary nowych eonów, z których warte wspomnienia są jedynie oznaczający umysł Nous i zwana prawdą Aletheia oraz Logos i Zoe, rozumiane jako słowo i życie. Zdolnym do poznania tajemnic otchłani był jedynie Nous i po części w niedoskonały sposób ci spośród ludzi, których Achamoth natchnęła Pneumą.

Nie chciałbym, aby fragmenty takie jak powyższe zostały uznane jedynie za objaw erudycyjnej pychy. Mam wobec swojej biblioteki dług wdzięczności zaciągnięty przez lata emocji i przeżyć jakich mi dostarczała. W ten sposób zamierzam go po prostu spłacać. Jest to również forma jakiejś pokuty za grzech zaniechania, popełniany ostatnimi laty niemal bez przerwy. To trochę tak, jak upajanie się na nowo zapomnianymi zapachami i kolorami, które przestało się dostrzegać w tumanach codziennych zajęć. To też jest trochę tak, jakby doświadczyć nagle i niespodziewanie swoich powtórnych narodzin. Czuję bowiem każdym nerwem, że znalazłem się niespodziewanie dla siebie na drodze, gdzie słowa rzucają długi cień, który w rzeczywistości jest dla nich schronieniem i jednocześnie milczeniem wskazującym na to, że mowy niekoniecznie należy poszukiwać tylko w słowach. Nastał bowiem teraz taki czas, że słowa powoli przestają cokolwiek znaczyć. Nadaje się im nowe, zaskakujące znaczenia, nie mające nic wspólnego z pierwotnymi zamiarami. Jeśli na przykład nominowanie oznaczać może wyrzucanie z telewizyjnej atrapy codzienności walczących zażarcie o główną nagrodę gladiatorów, a buty sportowe nazywane są jednym z epitetów Ateny, który pierwotnie był jednak imieniem uskrzydlonej córki giganta Pallasa i nimfy Styks, wymawianym z angielska. Jeśli wojny nazywane są przywracaniem demokracji a politycy reprezentantami narodu, jeśli pozbawianie ludzi pracy nazywa się reorganizacją a zagrabione nam przez państwo w formie podatku pieniądze nadal nazywa się naszymi i każe obłudnie troszczyć się o ich dalszy los, to czy nie jest to widomy znak pomieszania języków identycznego z tym, jaki dotknął budowniczych mającej sięgać niebios wieży?

dzień trzydziesty piąty

Kiedy samurajska katana tnie ze świstem powietrze, zmierzając pewnie i nieubłaganie do szyi przeciwnika, wszechświat cały, aż po granice przesunięcia widma świetlnego galaktyk ku czerwieni, wstrzymuje na nieskończenie małą jednostkę upływu czasu oddech. W takim właśnie momencie eleacki paradoks Achillesa i żółwia, chociażby ten w wersji ze strzałą, nabiera świeżości kropli porannej rosy. Widać w niej niezwykle wyraźnie te wszystkie nieskończenie małe refleksy czasu, który ostrze miecza ma jeszcze przed sobą do przebycia. Jeśli w tym samym momencie któryś z najbardziej pojętnych uczniów Bodhidharmy przeżyje niespodziewane satori, ostrze katany nigdy nie dotrze do celu, do którego jednocześnie już na zawsze będzie zmierzać. Ale jednocześnie temu, który w tym właśnie momencie doświadcza tej tajemniczej jedności z całym wszechświatem, jedności zacierającej granicę pomiędzy ,,ja" i tym, co jeszcze chwilę przedtem było rzekomo na zewnątrz nas, niczym wiatr rozwiewający ślady karawan na wszystkich pustyniach świata, to takiemu komuś pozostaje tylko intelektualne seppuku.

czwartek, 11 października 2007

Opowieści ściśle prywatne

Ta śniąca mi się topola miała na swym czubku gniazdo uwite przez sroki i rosła przed moim oknem, w sąsiedztwie swojej bliźniaczki, aż do pewnego wieczora, kiedy szalejąca wichura zaczęła zginać ją niemal wpół, jakby chciała na niej wymusić pokłon do samej ziemi, jakby hołd dla majestatu objawionego w ten sposób żywiołu. W rezultacie spokojne i dostojnie rosnące dotąd drzewo zostało z korzeniami wydarte z ziemi, przewracając się równie majestatycznie jak dotychczas szumiało i burząc przy okazji swym ciężarem wybudowane obok ceglane mury śmietnika, które zagłuszone wyciem wiatru złożyły się bezszelestnie niczym domek z kart. Sroki, które miały od dawna na nim swoje gniazdo, uwiły je następnego roku na drugim drzewie, które szczęśliwie przetrwało gniewny atak wiatru. Miejsce, z którego jeszcze niedawno wyrastała śniąca mi się topola zarosła dokładnie trawa i nikt by się nie domyślał, że wyrastało z niego kiedyś tak potężne, sięgające najwyższych pięter drzewo. Czasami tylko, kiedy przez opary nocnej mgły przebije się światło księżyca i powieje lekki wiatr, wydaje mi się, że widzę w miejscu gdzie kiedyś rosła, niezbyt wyraźny jej kształt sięgający do samego nieba. Tego nie wie nawet nasz kot obserwujący mnie bacznie z umieszczonej tuż pod sufitem półki. Niedługo dowiedzą się o tym wszyscy. Dowiedzą się również, że z ojcem małego chłopca, który przyśnił mi się, kiedy go jeszcze nie było, w nie tak odległym Amsterdamie goniliśmy pewnej nocy wzdłuż miejskich kanałów czarnoskórego tubylca, pragnąc jedynie wznieść z nim alkoholowy toast. Jakoś nie przyszło nam do głowy, że nie musiał przecież znać naszych prawdziwych zamiarów. Dopadliśmy go, kiedy wyraźnie opadł z sił, a my zdyszani ledwo zdołaliśmy mu wytłumaczyć nasze niewinne w gruncie rzeczy intencje. Teraz tak myślę, że wlewając sobie do gardła część zawartości butelki mógł nie mieć na to najmniejszej ochoty. Kiedy opuścił nas dużo szybciej niż się tego spodziewaliśmy, jeden z nas w przypływie zrozumiałej w tej sytuacji frustracji wskoczył do najbliższego kanału i dobrą chwilę trwało zanim się zorientowaliśmy, że gorączkowe podpływanie do śliskiego i stromego brzegu nie jest niczym innym, jak rozpaczliwą próbą wydostania się na twardy grunt. Nie jestem tego do końca pewien, ale nie jest wykluczone, że mogliśmy użyć w tym celu wszystkich czterech słomkowych kapeluszy z różnych stron świata, z meksykańskim sombrerem na czele, które jeszcze przed chwilą zdobiły nasze męskie głowy i głowy towarzyszących nam kobiet. Jedną z nich oczywiście była Tetka, która jeszcze przed paroma chwilami dumnie zasiadała za barem tawerny, której właściciel, pragnąc razem z nami kontynuować dobrze rozpoczętą zabawę, zamknął jej podwoje przed nieproszonymi gośćmi na cztery spusty. To właśnie tam nieopatrznie postanowiłem spożyć spokojnie pływającego na dnie butelki mescalosu pędraka, przy pomocy którego właściciel amsterdamskiej tawerny zapragnął uhonorować jedną z uczestniczek zabawy, wlewając go do jej kieliszka. Nie pojmując tak wyrafinowanej w formie adoracji wydała na widok pływającej w kieliszku larwy okrzyk przerażenia, a ja śpiesząc kobiecie na ratunek robala po prostu połknąłem, uprzednio dokładnie go rozgryzając. Zaistniało potem uzasadnione podejrzenie, że nękające mnie od nazajutrz bóle brzucha mogły być tego czynu w prostej linii następstwem. Dałem sobie wtedy słowo, że odtąd już zawsze na widok zalanego alkoholem jakiegokolwiek robaka, będę powstrzymywał swój nieposkromiony apetyt.

Z drugiej strony trzeba też powiedzieć, że o ile nietrudno jest odnaleźć w niecodziennych wydarzeniach całych pokładów spoczywających tuż pod powierzchnią znaczeń, o tyle jest niepomiernie wielką sztuką odnaleźć je głęboko ukryte w historiach z gatunku banalnych i powszednich. Kiedy w takiej historii zdołamy odnaleźć coś, co jest w stanie przykuć naszą uwagę, będzie to odtąd oznaczało, że posiedliśmy trudną wiedzę na temat istoty transmutacji i nawet kamień filozoficzny może stać się naszą niekwestionowaną własnością, dopóki oczywiście nie poparzy kurczowo go ściskającej dłoni. Zanim go z niej wypuścimy, zastanówmy się bardzo rozważnie gdzie powinniśmy go ukryć, aby w razie potrzeby z rodzaju tych, co mogą decydować o życiu lub śmierci, móc go bez zwłoki odnaleźć.

Spędziłem kiedyś noc na trwających do późnych jej godzin obrzędach poświęconych zmartwychwstaniu Nazarejczyka. Kiedy opuszczałem cerkiew otumaniony śpiewami, zapachem palących się świec i dymem wonnych kadzideł, słyszałem jeszcze długo podczas pieszej wędrówki do domu nieustannie wznoszone zawołanie ,,Kristos woskriesen!”, przeplatane równie często błagalną prośbą ,,Hospody pamyłuj!” Ulice były zupełnie puste, a nocne spacery nie były wtedy najeżone tyloma niebezpieczeństwami co dzisiaj. Wiele lat później młodsza z dziewczynek z fotografii przedstawiającej ich wpatrywanie się w szybujące nad morskim brzegiem mewy pomyśli, że mijana przez nią cerkiew jest pałacem baśniowego Alladyna.

Nie mam pojęcia dlaczego zawsze nadchodzi kiedyś czas, w którym baśnie przestają nas zaciekawiać. Może przyczyną tego jest strach przed wyzierającym ze stronic bogato zwykle ilustrowanych ksiąg upływem czasu i tym, co się przez te wszystkie lata z nami stało? Może wynika to po prostu z naszej obojętności czasem przeszłym dokonanym, porzuconym na rzecz jałowych dywagacji i rozstrząsań na temat tego, co może nas dopiero czekać? Może pokonywanie pod prąd rwącego nurtu unoszącej nas w niewiadomym kierunku wody jest dla nas zbyt wyczerpującym wysiłkiem? Tańce w rytm niepokojąco często powtarzanych pytań rzeczywiście bywają niezmiernie męczące. Najwygodniej byłoby sycić nimi wzrok w półleżącej pozycji, w pomieszczeniu pełnym opiumowego dymu, wschodnich dywanów i muzyki, w takt której tancerki brzucha poruszają nim z budzącą niekłamany podziw gracją. Taki taniec na żywo widziałem tylko raz. Wykonująca go tancerka, prowadzona jedynie melodią głosów starych kobiet z jakiegoś berberyjskiego plemienia, robiła to utrzymując na głowie tacę z pełnym wrzątku miedzianym czajnikiem otoczonym wieńcem płonących świec. Płomień żadnej z nich nawet nie drgnął, a z naczynia nie uroniła się ani jedna kropli wody nawet wtedy, gdy mocno zbudowana tancerka stawiała na bruku brukselskiego Grand Place najbardziej nawet wymyślne kroki. Przypatrujący się temu z zachwytem tłum w większości złożony z wyznawców Allacha, w pewnym momencie zaczął wydawać z siebie przedziwne okrzyki przywodzące na myśl bojowe zwołania pustynnych Beduinów. Tak tańczyć i reagować mogą jedynie ci, dla których w tym momencie przestaje upływać nieubłagany zwykle czas i nie mają najmniejszego znaczenia pojawiające się na ich twarzach zmarszczki i siwe włosy na głowach. Odnosiłem wtedy wrażenie, że łączą się oni w trudną do pojęcia jedność zarówno ze wszystkimi swoimi przodkami, jak i tymi, którzy pojawią się na świecie dużo później. Nie mogłem jednak mimo wszystko zrozumieć, co mogli mieć wspólnego z Muhammadem Attą i jego towarzyszami, prowadzącymi porwane samoloty w kierunku górujących nad Manhattanem wież.

Myślę, że porównywalne stany ocierające się o pozwalająca wszystko zapomnieć ekstazę, można osiągnąć w wyniku intensywnego wpatrywania się w rozgwieżdżone niebo, albo kontemplowanie tych momentów naszego życia, o których wiemy, że zdecydowały o wszystkim, co nam się później przydarzyło. Momenty, o których mówię, nie powinny się niczym nadzwyczajnym wyróżniać, a jeszcze lepiej, gdyby po prostu nie były wyraźnie dostrzegalne. Powinny się raczej ukrywać w krystalicznie przezroczystej mgle, która nie tyle zakrywa, co idealnie wtapia niekoniecznie już zaobserwowane rzeczy w otaczające nas tło. Trzeba się wtedy cieszyć, jeśli uda się nam jakimś niepojętym cudem z plątaniny miniaturowych arabesek wyodrębnić zarys rzucanego przez nas cienia. Trzeba tylko bardzo uważać, abyśmy nie wzięli za niego naszych przywidzeń na jawie, mogących doprowadzić nas do nikąd, skąd w żadnym razie nie ma już drogi powrotu. Dlatego kiedy wybieramy się w nieznanym nam dotychczas kierunku, uważnie znaczmy przebywaną drogę w sposób najzupełniej dowolny. Na przykład staranie dobranymi wspomnieniami albo widocznymi tylko dla nas ziarenkami piasku. Zarówno wspomnienia jak i piasek należy rozrzucać w miejscach niedostępnych dla najlżejszych nawet podmuchów wiatru. Inaczej możemy w drodze powrotnej trafić do miejsca w niczym nieprzypominającego tego, z którego rozpoczęliśmy swoją jakże ryzykowną wędrówkę. Jeśli dotknięci takim przypadkiem zachowamy wystarczająco duży zapas sił, możemy próbować wszystko zaczynać od nowa, ale jest to zadanie niezwykle trudne, niemal niewykonalne. Niech wystarczającym dla wszystkich ostrzeżeniem będzie chociażby historia wszystkich tych, którzy od zarania świata zaginęli bez wieści. Ostatecznie nie jesteśmy przecież ptakami czy niektórymi gatunkami ryb, żółwi lub pszczół, zawsze potrafiących bez większych problemów odnaleźć nieważne jak długą drogę do domu.

dzień trzydziesty czwarty

Ciekawe czy w epoce kamiennej ludzie wykorzystywali kamień do wykonywania z tego surowca nakryć głowy, na przykład beretów z antenką? To, że do dnia dzisiejszego archeolodzy nie natrafili na kamienne berety, nie znaczy przecież, że nasi przodkowie nie nakrywali sobie nimi głów. Na pewno beret wykonany z kamienia chroniłby dość skutecznie głowę swego właściciela przed uderzeniem nabijanej krzemiennymi ćwiekami maczugi. Jest też więcej niż pewne, bo świadczą o tym odczytane fragmenty pisma klinowego, że w epokach prehistorycznych nasi przodkowie mieli dość powszechny dostęp do programów telewizyjnych, odbieranych przy pomocy kamiennych anten satelitarnych, talerze do których odnajdywane są przez archeologów na całej kuli ziemskiej. Na głowach słynnych posągów z Wyspy Wielkanocnej, które budzą wśród badaczy tyle emocji, widać wyraźnie coś w rodzaju współczesnych walkmanów. Dużo by o tym pisać, ale na pewno do tematu trzeba będzie wrócić zaraz po parlamentarnych wyborach.

środa, 10 października 2007

Opowieści ściśle prywatne

Nie mogę przypomnieć sobie tekstu czytanego we śnie na skrawku strony jakiejś starej gazety. Litery nie były widoczne gołym okiem i musiałem używać lupy. Były tam też moje ręczne notatki i te odczytałem bez trudu. Nie było w nich nic niepokojącego, czego nie można powiedzieć o niezrozumiałym podpisie pod czarno białą fotografią, przedstawiającą fragment jakby cmentarnego muru z ręcznie kutą żelazną bramą. Bardziej od podpisu zaniepokoiło mnie to, co ujrzałem na zdjęciu. W małym fragmencie muru było coś, co nie dawało się pojąć i co prawdopodobnie przeczyło wszystkim znanym prawom fizyki. Sam już nie wiem, czy przypadkiem nie cieszyć się z tego, że nie mogę tych najistotniejszych z mojego snu rzeczy dokładnie sobie przypomnieć. Nie mogę też sięgnąć do książki o sztuce pamięci z dokładnym opisem wysokiej na trzy metry, zbudowanej na planie koła drewnianej kopuły, z wewnętrznymi ścianami złożonymi z szuflad skrywających w sobie coraz to mniejsze. W porządku biegnącym od ogółu do szczegółu pełne były kojarzących się ze sobą symboli, pojęć i istniejących na świecie przedmiotów. Na środku pomieszczenia znajdowała się niewielka arena, otoczona kilkustopniowym kręgiem schodów umożliwiających sięgnięcie szuflad umieszczonych najwyżej. Półkuliste wnętrze miało w założeniu odzwierciedlać kształt przykrywającej Ziemię kopuły niebieskiej, z naniesioną mapą nocnego firmamentu. Zgromadzona w odpowiednio oznakowanych szufladach zawartość miała umożliwiać poruszanie strun pamięci, w celu przypominania sobie rzeczy zapomnianych i ułatwiać zapamiętywanie tego, co zapamiętać chcemy. Był to tak zwany Teatr Pamięci, zbudowany w szesnastym bodajże wieku przez niejakiego Gulia Camillo. Podobny kształt miał również budynek szekspirowskiego teatru Globe. Zarówno budynek londyńskiego teatru, który kiedyś tam spłonął, jak i opisywana budowla nie zachowały się do naszych czasów.

Do książki zajrzeć nie mogę, bo swego czasu podarowałem ją umierającemu poecie, którego zaintrygowała opowiedziana przeze mnie jej treść. Martwił się o czas potrzebny do jej przeczytania. Spoczywa do dnia dzisiejszego na półkach jego przepastnej biblioteki i to jest dla niej najlepsze z możliwych miejsce. Na straży wszystkiego, co po nim zostało, stoi jego wierna żona, wypełniając z miłością ostatnią wolę męża. Obiecuję sobie sumiennie, że wreszcie ją odwiedzę.

Co do książki, dostałem ją od tłumacza, byłego wtedy już narzeczonego starszej siostry Hanki. Alka miała długie nogi i nosiła spódniczki nie do końca zakrywające jasne figi. Obydwoje studiowali filozofię w katolickiej akademii i kiedy Alka kończyła swoją magisterską pracę o Awicennie, pozwoliła mi nawet na jakąś drobną pomoc technicznej natury, w rodzaju numerowania w odpowiedniej kolejności występujących w pracy przypisów. Wiele lat później, kiedy Alka i Witek nie będą już razem, dojdą mnie słuchy, że Witek w wiedeńskiej bibliotece odkrył uważane za zaginione łacińskie tłumaczenie jakiegoś tekstu Arystotelesa. Kiedy byli razem, widać było, że bardzo się kochali. Ale któregoś dnia już ze sobą nie byli. Zanim zdołaliśmy ochłonąć po tym niespodziewanym wydarzeniu, Alka ogłosiła, że emigruje do Kanady że świeżo poślubionym mężem. Kiedy na pogrzebie mamy obydwu sióstr podszedłem do Alki aby ją uścisnąć, chyba nie mogła mnie sobie skojarzyć. Może ból spowodowany śmiercią matki tak wpłynął na jej pamięć, a może wiele rzeczy już wcześniej chciała zapomnieć. Na pogrzebie nie była już tą długonogą dziewczyną.

dzień trzydziesty trzeci

Czyli dzień jakby nie patrzył - chrystusowy. Na pewno dla wielu ludzi z planety Ziemia dosłownie właśnie w tym momencie chrystusowy. Co prawda w zmartwychwstanie i wniebowstąpienie należy w w ich przypadku z całą pewnością wątpić, ale z drugiej strony któż to może wiedzieć na pewno? Lepiej wrócę w sensie dosłownym na ziemię, kwestie eschatologiczne zostawiając teologom. A na ziemi jest tak, że rzeczywiście człowiek uczy się całe życie, ciągle dowiadując się o czymś nowym. Ja na przykład dziś się dowiedziałem o pewnym zjawisku zwanym doggingiem. I na dodatek podobno kwitnącym w moim mieście po parkach, skwerach i podziemnych parkingach. Jacyś kolesie płci obojga wpadli gdzieś kiedyś na pomysł, że poczciwe w celach rekreacyjnych bieganie zwane w slangotrendy joggingiem, można połączyć z zaspokajaniem chuci. Sama nazwa pochodząca chyba od angielskiego ,,psa", natychmiast kojarzy się ze spółkowaniem tych bogu ducha winnych zwierząt w miejscach publicznych, czyli szukanie polskiego odpowiednika skończyć się musi na czymś w rodzaju ,,pieskowania" czy coś w tym stylu. :) W polityce też ciekawie, wczoraj kolejne występy pijanego Kwaśniewskiego, obrzydliwe wypowiedzi o niepełnosprawnych dzieciach staczającego się po równi pochyłej Korwina-Mikke, ale wszystkich przebił swoim listem do wykształciuchów Ludwik Dorn. Pomysł genialny, rasistowskie i chamskie reakcje internautów dowodzą jednak w pewien sposób tezy, że ślepa antypisowska histeria jest faktem. Polega ona m.in. na tym, że jakakolwiek inicjatywa PIS-u spotyka się w środowiskach opiniotwórczych z histeryczną reakcją i lamentem o totalitarnym państwie. Wspomniani internauci są tej histerii nieodrodnymi dziećmi. Do poziomu społecznego dyskursu wyznaczonego przez list Dorna, bardzo dowcipnego i inteligentnego, jego przeciwnicy jednak nie dorośli. I nie są żadnym argumentem ostatnie występy profesora Bartoszewskiego, który wyraźnie podbechtywany oklaskami publiki bywa niestety komiczny. Przy całym szacunku dla życiorysu Pana Profesora. :(


wtorek, 9 października 2007

Opowieści ściśle prywatne

Gdyby tak głębiej zastanowić się nad tym, co tak naprawdę łączy wszystkie opowiedziane tu historie, na pierwszy rzut oka można by odnieść wrażenie, że właściwie poza moją o nich wiedzą nic. Gdyby tak w rzeczywistości było, to cała opowieść nie miałaby najmniejszego sensu. Nie chcę uciekać się do najprostszej odpowiedzi, jaką byłoby stwierdzenie, że przecież na świecie nie wszystko ma sens, a ponadto nie jestem do końca przekonany, czy kategoria sensu ma wystarczające uzasadnienie własnego istnienia. Ale przyjmijmy przynajmniej na użytek dziejących się na tych stronach historii, że może w tym przypadku warto go jednak poszukać. Zapytajmy więc raz jeszcze, co je wszystkie łączy. Moim zdaniem, poza niesatysfakcjonującym mnie argumentem o konieczności wszystkiego, co pojawia się kiedykolwiek gdziekolwiek, łączy je między innymi prosta w gruncie rzeczy próba odpowiedzi na następujące pytanie: czy to, co się komuś w życiu przydarza, jest tego kogoś zasługą? Słowem, czy na wszystkie przytrafiające się nam przypadki trzeba w jakiś szczególny sposób zasłużyć, czy też może jest wręcz przeciwnie? Czy nie jest przypadkiem tak, że to co się nam przytrafia, jest ściśle z góry zaplanowane i nie mamy na to najmniejszego wpływu? Osobiście jestem wręcz fanatycznym wyznawcą twierdzących odpowiedzi na obydwie wersje tak postawionego pytania i co najważniejsze, nie mam najmniejszego zamiaru dostrzegać pojawiającej się w ten sposób sprzeczności. Po prostu nie interesują mnie w tym przypadku wszelkiego rodzaju logiczne konsekwencje, dobre w podręcznikach poprawnego rozumowania, ale niekoniecznie w życiu. Tam zakres ich stosowania bywa bardzo ograniczony. Można przecież skazać kogoś bez powodu na śmierć i nie móc jednocześnie przewidzieć, jak ten ktoś zachowa się w swych ostatnich chwilach. Można również zaplanować z godną pochwały precyzją spacer ulicami znanego sobie miasta nie przypuszczając, że może to być nasza ostatnia przechadzka. Można wreszcie w momencie stwarzania pierwszego człowieka, czy powołując do życia bohatera własnej książki znać w najdrobniejszych szczegółach jego późniejsze losy, a mimo to nie być świadomym faktu, że nawet stwarzając wszystko to, co tylko można sobie wyobrazić, jest się właśnie samemu w tym momencie wymyślanym przez kogoś lub coś, co też w tym samym momencie pojawiło się w jakimś nieznanym nam umyśle. Nie będziemy też nigdy do końca pewni, czy przypadkiem wymyślony przez nas bohater naszych opowieści nie pisze w tym samym momencie książki o losach wymyślonej przez siebie postaci i tak w nieskończoność, na podobieństwo nieskończonego szeregu odbić ustawionych naprzeciwko luster. Jeśliby te wszystkie akty stworzenia odbyły się jeszcze w tym samym momencie, oznaczałoby to również zniknięcie upływającego czasu, co z kolei nie pozwalałoby żadnemu ogniwu z nieskończonego łańcucha tworzenia przyznać atrybutu doskonałości, skoro można odkryć coś, co umknęło ich uwadze.

Wracając zaś do wszystkich dotychczas opowiedzianych tu historii, nie są one niczym innym jak poszukiwaniem oznak zewnętrznej ingerencji w nasze życie, oraz poszukiwaniem tego momentu, w którym samemu podejmowało się brzemienne w skutki decyzje. I tak niektóre z tych historii, już bez mojego w tym udziału, stały się ilustracją tezy o kierowaniu naszym życiem za pomocą pociągnięć niewidzialnych dla nas sznurków, inne zaś ukazały same przez się władzę ich bohaterów nad własnymi losami. Jeśli ktoś chce powiedzieć, że nie widać w tym wszystkim najmniejszych nawet oznak celowych zamiarów, odpowiedzieć mogę tylko, że nic dotychczas nie przekonało mnie o konieczności takich zamiarów istnienia. Jeśliby bowiem życie nasze miałoby upływać nad niekończącymi się rozważaniami powodów naszego uśmiechu czy przebywania z kimś kogo kochamy, to poza mało prawdopodobnym nadążaniem naszych myśli za tym, co się nam przydarza, sprowadzilibyśmy siebie do beznamiętnych symboli logicznego rachunku zdań, co bywa groźne w skutkach nie tyle dla uprawiających go osób, co tych, wobec których go zastosowano. Miałem kiedyś kolegę, który nigdy nie zdołał zadowalająco odpowiedzieć na pytania zadawane mu z uporem maniaka przez pewnego profesora semiotyki i skończyło się to kilka lat później niespodziewaną śmiercią tego kolegi z powodu niewinnie wyglądającego przeziębienia.

Powyższy przykład wyraźnie wskazuje, że w kwestii wyszukiwania związków przyczynowo-skutkowych panuje w gruncie rzeczy niczym nie skrępowana dowolność, która niezależnie od postawionych przesłanek prowadzić może do zaskakująco nieoczekiwanych wniosków. Jeśliby już za wszelką cenę zechcieć zaakceptować rządzące rozumowaniem reguły, należałoby wskazać tę jedną jedyną, jaką jest zawsze radosny akt naszej woli określenia jednych zdarzeń mianem przyczyny, drugich natomiast skutku. Nie ma żadnych przekonywujących dowodów na fałsz twierdzenia, że słońce wschodzi dzień w dzień tylko dlatego, że tak chcemy i tak się nam podoba. Powie ktoś, że jest to niezależne od naszego chcenia, ale wtedy należy uważnie wysłuchać argumentów o tym świadczących. Jedyny, który mógłby do mnie trafić, musiałby opierać się na wydarzeniu, którego treścią byłby zbiorowy sprzeciw wobec wszystkich wschodów i zachodów słońca. Gdyby mimo to słońce wyszło jak zwykle zza linii horyzontu na swą codzienną wędrówkę, musiałbym z wyznawanego poglądu zrezygnować. Dopóki to jednak nie nastąpi, z dużą dozą radości niektóre przypadki z własnego życia traktuję jako zawinione, inne zaś jako w najmniejszym nawet stopniu ode mnie niezależne. Podobnie też wyznaję pogląd, że świecące słońce ogrzewa nas swymi promieniami, bo część z nas tak sobie życzy, jak również, że jest to zupełnie dla niektórych ludzi niezależne od ich chcenia. Nieprawdą jest też, że nikt nie życzy sobie śmierci, skoro istnieją ludzie potrafiący odebrać sobie życie. O tym czy rzeczywiście muszę kiedyś umrzeć, przekonam się dopiero na własnej skórze.

Może być również tak, że jedyną przyczyną, dla której jeszcze żyjemy, jest nadzieja na życie po śmierci, jak również takiej nadziei brak. Widać tu niezwykle wyraźnie, że dwie całkowicie różniące się od siebie przyczyny prowadzić mogą do identycznych wniosków i nie powinno to nikogo zbytnio dziwić. Czy na przykład to, że mój kot, a właściwie kotka zaczyna podrzucać do góry łapkami swój uśmiech i mimo to nadal się śmieje, a ja oglądam z rozbawieniem popełniane przez siebie po raz kolejny kardynalne błędy, czy to musi od razu oznaczać, że na powierzchni nadciągających chmur wylegują się sami księgowi z międzynarodowych korporacji? Czy tylko dlatego nie możemy we własnym domu poczuć oddechu pustynnych piasków lub znaleźć schowane za lustrem nigdy nie zadane przez nas pytania? Z całą natomiast pewnością wiem, że tylko dlatego niektóre kobiety tak pięknie tańczą i przejmująco się smucą, bo są bardzo kochane.