wtorek, 12 maja 2009

wstęga Möbiusa

Wszystko zaczęło się od tak zwanej teorii rumieńców. Takiego czerwienienia się na twarzy pod wpływem różnorakich emocji. Sir Cecil Bell w opublikowanej w 1822 roku ,,Anatomy of Expression” rumieniec określał jako jedną z zastępczych form wyrazu twarzy. Uważał też, że istnieje on od początku świata. Obok zdolności do blednięcia, rumieniec traktowany był w czasach doktora Bella jako jeden z podstawowych wyróżników człowieczeństwa. Gdzieś tak około pięćdziesięciu lat wcześniej uważano, że zdolności tych nie posiadają Malajczycy, Mulaci i Kałmucy. Odmawiano jej również wszelkiej maści małogłowym idiotom, uważając, że rumieńce na ich twarzach wywoływane są przez pierwotne emocje związane z zaspokajaniem takich popędów jak głód czy pożądanie.
W tym samym mniej więcej czasie niemiecki filozof Georg Wilhelm Friedrich Hegel zdążył pokusić się o budowę filozoficznego systemu w sposób wyczerpujący opisującego świat. Ambicją tego systemu było wyjaśnienie wszystkiego, co wyjaśnieniu mogło się poddać. Świat został schwytany w sieć filozoficznych kategorii. Odnajdywanie siebie w poddawanym intelektualnym analizom przedmiocie nazwane zostało wolnością, gwarantującą tego świata oswojenie. Rozum ruszał do triumfalnego marszu poprzez zakręty historii. Pomnikami rozumu stawały się między innymi dzieła sztuki i osiągnięcia nauki. Przedmiot i podmiot znosiły się wzajemnie w procesie zanikania tradycyjnych podziałów i dychotomii. Samowiedza zyskała status jednoczącego wszelkie przeciwieństwa powrotu do pierwotnej całości, jaką był świat. Człowiek zaś, dzięki uczestnictwu w zwycięskim pochodzie ducha, a więc rozumu i wolności zarazem, miał szansę przestać być pascalowską trzciną, bezradną wobec ogromu i potęgi wszechświata. Ale tylko dzięki temu, stając się w przeciwnym wypadku igraszką dziejowych zawieruch, nie pojmując ich ukrytego sensu. Wolność dla tego filozofa posiadała janusowe oblicze, złożone z indywidualnej i dziejowej strony. Harmonijne ich połączenie dokonać się mogło jedynie w przypadku bezbolesnej rezygnacji z potrzeb indywidualnych na rzecz ogólnych. Oczywiście nie miał tu nic do rzeczy żaden pojedynczy akt takiej rezygnacji, bowiem była to sprawa niemalże wyłącznie dziejów i ledwo dostrzegalnego grymasu, znamionującego ludzki wysiłek myślenia. Kiedy wykręcałem numer telefonu do Pana Boga, ręka mi ani trochę nie drżała. A przecież powinna. Nikt jednak nie podnosił po drugiej stronie słuchawki. Próbowałem o różnych porach dnia i nocy, jednak skutek był zawsze ten sam. Nie wiem, może źle zapisałem numer i tak naprawdę dzwoniłem donikąd. Już prawie zapomniałem, że nie każdy może sobie ot tak rozmawiać z kimś, kto tak rzadko pojawia się na świecie. To z mojej strona była jednak niesłychana zuchwałość. Gdybym wcześniej zdał sobie z tego sprawę, nie ważyłbym się zbliżyć w ogóle do telefonu. No ale stało się. Po raz kolejny Bóg nie raczył zauważyć moich starań o kontakt z nim i jedynym wyjściem było raz na zawsze z tym się pogodzić. Albo go tak naprawdę nie było, albo ja nie byłem godzien takiego spotkania. Postanowiłem więc skoncentrować się na wysiłku związanym z przetrwaniem kolejnego dnia i więcej nie zawracać tym sobie głowy. Nie było to jednak takie proste, jakby na pierwszy rzut oka się mogło wydawać. Męczyły mnie wyrzuty sumienia, że przecież kiedyś byliśmy ze sobą tak blisko. W warszawskim getcie zimą 1942 roku zmarł na tyfus Achilles Rosenkranc, długoletni naczelnik wydziału opłat skarbowych w Ministerstwie Skarbu. Urodził się w 1876 roku gdzieś na Ukrainie. Do getta poszedł dobrowolnie, mając za nic swój dobry, jak na owe czasy wygląd, oraz możliwość wyrobienia sobie oddalających pewny wyrok śmierci dokumentów. Zgodnie ze swoim imieniem był wielkim miłośnikiem i znawcą antyku. Zostało po nim ponad tysiącstronicowe dzieło zatytułowane ,,Ustawa o opłatach stemplowych”. Mam powody przypuszczać, że Achilles Rosenkranc był ode mnie mądrzejszy i o kontakty z panem Bogiem zbytnio nie zabiegał. Pod koniec osiemnastego wieku, kilka lat przed nieuchronną śmiercią, inny niemiecki filozof Immanuel Kant problem wolności przestał traktować jako kwestię marginalną. Trudno powiedzieć, jaką rolę w zdarciu z grzbietu ludzkiego poznania płaszcza obiektywności odegrał wynalazek gilotyny. Wszak poeta Heine raczył nazwać Kanta Robespierrem filozofii. Jakiś powód takiego przezwiska musiał przecież istnieć. Szyję pod ostrze machiny śmierci położył rzekomo istniejący poza nami czas oraz przestrzeń. Według niepozornie wyglądającego filozofa w zwierciadle rozumu zamiast świata, mógł się przeglądać jedynie sam rozum, sam siebie kontemplujący. Świat zaś, wraz ze składającymi się nań przedmiotami, stał się królestwem rzeczy samych w sobie czyli noumenów, objawiających się rozumowi w postaci zjawisk skonstruowanych przez sam rozum. Inaczej rzecz ujmując, o ile na poziomie zmysłów doświadczenie pełniło rolę wiodącą, to rozum do czynienia miał z nim niewiele. Wolność dla tego filozofa była z jednej strony tylko i wyłącznie wytworem samego rozumu. Za jej pomocą rozum mógł łamać bariery krępujących człowieka praw przyrody. W przeciwieństwie do samego człowieka, jego rozum miał szansę stać się wolnym. Skoro prawo moralne jest wytworem rozumu jedynie, tym samym, nie będąc przedmiotem aktywności zmysłowej, nie jest również ze świata zjawisk, a więc nie podlega prawom przyrody. Niezależność od nich była dla Kanta esencją wolności, wyrażanej przez prawo moralne. To, że doświadczenie przeczy idei wolności na każdym kroku, spowodowane jest nieobecnością wolności w świecie zmysłów. Ale aby ocalić autonomię rozumu, idei wolności odrzucić się nie dawało. W przeciwnym razie rozum mógł stać się igraszką ślepych sił, które jeśli nawet rozumem się zabawiają, to nie sposób tego przekonująco dowieść. Bowiem niemożliwa jest moralność jako skutek autonomii rozumu bez postawienia stopy w krainie intelektu, w której jedynie możliwe są kategoryczne imperatywy jako maksymy wolności, których stosowanie umożliwia naszą obecność w sławetnym ideale państwa celów samych w sobie, gdzie człowiek zawsze ma być traktowany jako cel, a nigdy środek. Zauważyć też należy, że wolność proponowana przez filozofa umożliwia jej zażywanie innym, przez co zyskuje walor powszechności, harmonijnie łącząc interesy jednostki z potrzebami ogółu. Należy jednak wystrzegać się przenoszenia kantowskiej teorii wolności w świat praktycznego doświadczenia. O ile formuły kategorycznych imperatywów nadają się do stosowania ich w życiu codziennym jako jeden z punktów etycznych dekalogów, cała reszta rozważań o wolności nie jest z tego świata. W naszym świecie rządzą zupełnie inne prawa, z wolnością niemające nic wspólnego. Ale mimo to z idei wolności, jeśli ma się ocalić nasze człowieczeństwo, zrezygnować nie sposób. Po raz pierwszy chyba w dziejach europejskiej filozofii wolność jako idea stała się archimedesowym punktem oparcia dla autonomii rozumu ludzkiego, a tym samym naszego człowieczeństwa. Umieszczając człowieka pomiędzy prawem moralnym a gwiaździstym niebem, przydano mu iście kosmiczny wymiar, właściwy dotychczas jedynie bogom. Jednym z nich mógł być Achilles Rosenkranc.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

długo Cię nie było, ale zaznaczyłeś swój powrót mocnym akcentem.

z tym jest problem w przypadku filozofii, że wiekszość systemów nie wywodzi ze swoich teorii zadnych przesłanek praktycznych. dają nam taorię i mamy z nią urwanie głowy...

mój imperatyw kategoryczny wysyła mnie po kawę - z mlekiem i cukrem! :-)

ps. Escher mnie zaskoczył, bo nie dalej jak wczoraj skopiowałam sobie ten rysunek.

Mateusz pisze...

czołem, ależ wywodzi, wywodzi, weź stoików, sceptyków czy cyników na przykład :)

a tak w ogóle to tzw. filozofia życia jest zaledwie fragmentem małym filozofii, która jest refleksją umysłu ludzkiego nad światem i nie jest instrukcja p.t. "jak żyć" :)

Anonimowy pisze...

racja! całkowicie mnie przekonałeś. jakoś tak mi się ponarzekać chciało :-)

Anonimowy pisze...

What light of day isn't today?