środa, 28 listopada 2007

dzień siedemdziesiąty trzeci

Dzień, a właściwie jego reminiscencja poświęcona łosiom przemierzającym w bólu knieje i opisom wypadków z ich udziałem, choć niekoniecznie w tym przypadku.

Policjanci i myśliwy przyglądali się, jak pod kołami mojego samochodu kona człowiek, zamiast ulżyć mu w cierpieniu - mówi pan Zet, który o zdarzeniu poinformował Alert 24. 19 listopada pan Zet jechał z Ygrekowa w stronę Zetowa. Nagle z lasu bezpośrednio na drogę wybiegł mężczyzna w średnim wieku. Najpierw wpadł pod jedno auto, a potem wylądował pod kołami samochodu pana Zeta. - Razem z żoną obserwowaliśmy, jak mężczyzna kona prawie przez 20 minut. Dogorywał w strasznym bólu i cierpieniu, a wezwana przeze mnie policja wyglądała na zdezorientowaną i nic nie zrobiła - twierdzi pan Zet. - Czy naprawdę nie można było oszczędzić mężczyźnie dalszych cierpień ? Może mógł to zrobić myśliwy, który akurat pojawił się wtedy na drodze? - pyta.

Komisarz X z ygrekowskiej policji wyjaśnia, że zgodnie z ustawą o ochronie życia w opisanym przypadku funkcjonariusz ma prawo zastrzelić człowieka.- Musi zrobić to tak, by jak najmniej cierpiał - mówi. - Według mojej wiedzy, w przypadku tego człowieka nie było warunków do strzelenia, bo blisko byli inni ludzie. Poza tym mężczyzna zdechł szybko. Jeszcze zanim policjanci zdecydowali się na cokolwiek - twierdzi X.

Homo sapiens jest stworzeniem chronionym i przez cały rok nie można na niego polować. Prof. Ygrek z Polskiego Związku Łowieckiego uważa, że w tym wypadku należało zastosować tzw. odstrzał sanitarny. Stosuje się go wówczas, kiedy myśliwy natyka się na chorego albo rannego człowieka i chce skrócić jego męki. Strzelać może nie tylko w lesie, ale wszędzie tam, gdzie go akurat znajdzie. - Jeżeli był tam myśliwy i miał broń, to powinien dobić mężczyznę. Następnie napisać protokół i przesłać do właściwego urzędu. W tym wypadku nie powinien się zastanawiać - uważa prof. Ygrek.

wtorek, 27 listopada 2007

dzień siedemdziesiąty drugi

Niejakiemu Rzońcy, zastępcy burmistrza warszawskiego Śródmieścia, jadłodajnia dla bezdomnych w okolicach dworca Centralnego nie pasuje do reprezentacyjnej części miasta, bo tam przecież w bezpośrednim sąsiedztwie Złote Tarasy. No żesz, zaklęłoby się, ale się nie zaklnie, żeby uszu dzierlatek, młodzianków i białogłów nie urazić. A tak na dobrą sprawę, najbardziej do tej niby reprezentacyjnej części miasta nie pasuje pan Rzońca, bo w cywilizowanym kraju taka postać powinna natychmiast na zbity pysk wylecieć ze stanowiska. I te Złote Tarasy, centrum handlowe, czyli targowisko opakowane w świecidełka, no przybytek sztuki normalnie jaki, i bezdomni psują panu Rzońcy pejzaż. Ghrrrrr... No panie Rzońca, młyny boże mieli powoli, ale mielą. Mam nadzieję, że łaskawy los zapamięta panu te słowa.

poniedziałek, 26 listopada 2007

dzień siedemdziesiąty pierwszy

W każdej upływającej sekundzie cisza wokół nas, niczym galaktyka, której widmo świetlne przesuwa się bezlitośnie ku czerwieni, coraz bardziej się oddala. Jako, że przyroda nie znosi próżni, ledwo co opuszczone przez nią tereny natychmiast zajmują hałaśliwe mutanty psychosomatyczne najprzeróżniejszej maści. Hałas, obok niezniszczalnych śmieci i samochodów, opanował współczesne miasta, spychając ludzi do mało ważnego dodatku, ledwie tolerowanego przez wyżej wymienione plagi. Tu nie ma nawet najmniejszych wątpliwości, że albo my, albo te zakały ludzkiego rodu. Jak na razie szala zwycięstwa wyraźnie jest przechylona w kierunku plugawstwa i obrzydliwstwa. Wychylają się jak deux ex machina zza wszystkich możliwych rogów i wlepiają w nas swe świdrujące ślepia. Czegoś od nas chcą, a podejrzewać można, że same do końca nie wiedzą co. Oczywiście nie należy tu doszukiwać się najmniejszych nawet śladów dosłowności, bo gdyby była, to tylko lekarz od głowy natychmiast powinien być ordynowany. :)

niedziela, 25 listopada 2007

dzień siedemdziesiąty

Przywołany wczoraj nieśmiałym gwizdem berlińskiego Czajnika, pomimo, że weekend minął głównie na zleconej pracy, odzywam się poniekąd przymuszony, w poczuciu krzywdy wynikającej z próby zamachu na wolności osobiste, polegające chociażby na decyzji o nieblogowaniu, skoro niewiele się ma w takie dni, jak wczorajszy czy dzisiejszy, do powiedzenia. ;)
Ale cóż, słowo się rzekło, klacz Przewalskiego u płotu, i tak naprawdę jedyną kwestią godną odnotowania jest dobrze jak na razie przyjęty pomysł adaptacji jednej ze ścian siedziby SWS-u na rodzaj Galerii czy Ściany Pamięci, na której zawisną fotografie i krótkie biogramy tych z nas, którzy odeszli na zawsze. Jest ich już trochę, a z każdym dniem będzie coraz więcej. Co do tego nie ma najmniejszych nawet wątpliwości. Nie oznacza to, że w niepokojący sposób żyję przeszłością górną i chmurną. Tak mi zakołatał się ten pomysł w głowie na pogrzebie Irka.
Niedziela, miejmy nadzieję, że nie ta ostatnia, nieubłaganie zmierza ku swemu niezbyt chlubnemu zakończeniu, co zresztą jest cechą każdej z niedziel bez wyjątku. Dzień to z gatunku tych niepięknych, nie pozwalających na beztroską radość z wolnego czasu, zatrutego niczym jadem widmem zbliżającego się poniedziałku. A ten to już całkowicie pozbawiony jest nawet cienia litości, przypominając nam nieustannie o konsekwencjach grzechu pierworodnego, czyli o wypędzeniu człowieka z Raju, w którym pierwsi ludzie nie musieli parać się czymś takim, jak zarobkowa praca. Słów na tą potworność poniedziałku braknie, więc chyba na dziś to byłoby na tyle. :)

piątek, 23 listopada 2007

dzień sześćdziesiąty dziewiąty

Pogrzeb zaczął się niewiele przed pierwszym zmierzchem, kiedy to resztki odchodzącego w niepamięć listopadowego, o dziwo słonecznego dnia, mogły bez reszty poświęcić się złożonemu do trumny Irkowi. Poza najbliższymi, byliśmy jeszcze my, jego koledzy z różnych okresów jego życia. Jednak to my, jego koledzy z czasów rewolucji i tych, które przyszły po niej, stanowiliśmy najliczniejszą grupę. Zaimprowizowana naprędce mowa Zbyszka Bujaka była tak wzruszająca, że wielu z nas ukradkiem ocierało łzy. Irek był naszym ze Zbyszkiem rówieśnikiem, ale ten fakt na szczęście nie wzbudził naszego niepokoju. Najważniejsze, jak to przecież bywa na pogrzebach, było cierpienie najbliższych, czyli córki, żony i mamy Irka. Bardzo płakały. Kiedy rozchodziliśmy się każdy w swoją stronę, zmierzch rozpanoszył się na dobre. Nie miałem nastroju na wspominki przy winie, wolałem powspominać Irka sam. Co nie oznacza przecież, że wieczór nie może natchnąć do jakiegoś pomysłu i życie potoczy się dalej, bez niestety udziału już w nim Irka. Trzymaj się Irku na tamtym świecie!

czwartek, 22 listopada 2007

dzień sześćdziesiąty ósmy

Dopadnięty w biały dzień na ulicy przez parę sympatycznych młodych ludzi, dałem się namówić na casting bez kolejki, bo podobno pasowałem na dyrektora stadniny w jakimś serialu . Na szczęście zdrowy rozsądek zwyciężył i dałem takim pomysłom zdecydowany odpór, co niestety nie uchroniło od obfotografowania, sfilmowania i gadania do kamery. O ile jeszcze numery butów i kołnierzyka znałem, to pozostałych, poza oczywiście wzrostem i wagą, już nie. A skąd ja niby mam wiedzieć, ile mam w pasie, czy ile centymetrów liczą sobie nogawki moich spodni? W sumie było sympatycznie, podpisałem tez wstępną zgodę na ewentualność jakiejś reklamy, ale nie każdej :)
W tramwaju w drodze powrotnej tak się zaczytałem w ,,Słowniku symboli" Kopalińskiego, że nawet nie zauważyłem, że siedzę sobie nie w tym co potrzeba. Zauważyłem to dopiero bardzo, ale to bardzo daleko od domu. Mimo wszystko udało się w domowe pielesze dotrzeć bez większych strat i obrażeń, które ku mojej radości nie ominęły bezczelnego młodzianka, który na moją uwagę, żeby przestał blokować drzwi chcącym wysiąść ludziom, zamruczał coś pod nosem, że mogę mu naskoczyć. Na swoją zgubę zamruczał wyżej wymienione dictum, bo na obwieszczenie, że mogę mu na ten głupi łeb zaraz naskoczyć, położył uszy po sobie i na najbliższym przystanku salwował się nieprzynosząca mu chwały ucieczką :)
I na koniec jeszcze kwestia Antychrysta, którego jak dotąd nie udało mi się ani razu spotkać, co najprawdopodobniej oznacza, że koniec świata nie jest wcale taki bliski. Czy to dobrze, czy źle, nie potrafię odpowiedzieć, ale jedno wiem na pewno. Szkopuł w tym, że zapomniałem co. ;)

środa, 21 listopada 2007

dzień sześćdziesiąty siódmy

Wczoraj koncert fadisty Misi, na początku przejmujące ,,Fado Lisboa", w drugiej części równie przejmujące sodade, nasycone smutkiem, tęsknotą i melancholią, bo to wszystko na raz wzięte oznacza właśnie słowo ,,sodade". Na koniec bisowania fado a capella i boso. Misia jest przykładem fado już opakowanego marketingowo, ale na szczęście bez uśmiercania prawdziwego ducha tej muzyki. Ponadto duże sale koncertowe nie są dobrym miejscem dla fado, coś wtedy z ducha tej muzyki za przyczyną publiczności ucieka, liczba słuchaczy, wyuczone oklaski, etc. Cóż jeszcze by o tym koncercie powiedzieć? Mimo niezaprzeczalnego kunsztu Misi, jest w coś w tego rodzaju koncertach z pięknie opakowanej bombonierki, czego nie ma chociażby w przypadku słuchania płyty, bo o zadymionej tawernie w Lizbonie na razie można tylko pomarzyć. Paradoksalnie Misi mógł zaszkodzić pobyt w Paryżu, gdzie jej sztuka nabrała zapachu drogich perfum. To nie zarzut, bo jak powiedziałem, na piękno śpiewu Misi to wszystko większego wpływu nie ma. Na szczęście :)

poniedziałek, 19 listopada 2007

dzień sześćdziesiąty szósty

Sądząc po numerze dzień niemal diabelski, ale na szczęście tylko niemal. Diabelskie nasienie, diabła wart, grecki διάβολος, czyli kłamca, oszczerca. Pełnej lista upadłych aniołów przedstawić tu nie sposób, ale o kilku gagatkach warto wspomnieć. Samael, Lewiatan, Damballa, Pruflas, to tylko kilku z szajki byłych aniołów, która nie mogła pogodzić się z boskim panowaniem i wszczęła bunt zakończony klęską. Pięknie brzmią imiona innych, jak na przykład Azazel, Seriel czy Turael, bo słychać w nich anielskie pochodzenie. Ale co tam diabły, jutro koncert fadisty Misi z Portugalii. Nigdzie nie można wyczytać jej prawdziwego imienia i nazwiska, bo Misia to pseudonim artystyczny, wzięty zresztą od Misi Godebskiej, w której bodajże podkochiwał się Norwid. Ciekawe, jak Misia trafiła na ślad Godebskiej, dość to intrygujące. Co zaś do fado, to smutku i tęsknoty o podobnym natężeniu odnaleźć można tylko w mornie z Cape Verde, czy niektórych odmianach cygańskiego flamenco. Na pewno w pojedyńczych przypadkach jeszcze w wielu gatunkach, jak chociażby w greckim rembetiko z portowych tawern, ale w tych innych przypadkach nie jest to regułą.

P.S. Dziwna sprawa, próby zamieszczenia dzisiejszych zapisków kilkakrotnie kończyły się niepowodzeniem. To samo spotkało próbę skopiowania wiersza "Samael".


niedziela, 18 listopada 2007

dzień sześćdziesiąty piąty

Właśnie się dowiedziałem, że przedwczoraj w nocy umarł kolega, rówieśnik, dobry i ciepły Żyd marzyciel, jak ktoś o nim napisał. Jeszcze kilka tygodni temu razem buszowaliśmy na pewnej imprezie, Irek żartował, żadnych znaków nadchodzącej śmierci. Irku, nie znam słów kadiszu, ale chyba znać nie trzeba, żeby go odmówić. Spotkamy się na Twoim pogrzebie.

sobota, 17 listopada 2007

przypisy ściśle prywatne

NACZELNIK ARESZTU ŚLEDCZEGO – sądząc po wyglądzie musiał być w jakiś niewyjaśniony sposób spokrewniony z rządzącym przez większą część dwudziestego wieku Mongolią Jumdżagijnem Cedenbałem. Tak na marginesie, to trudno jest wyjaśnić, dlaczego aplikacja, sprawdzająca poprawność gramatyczną w komputerowym edytorze tekstów, podkreślała uparcie akurat te nazwisko. Wracając do zauważonych podobieństw fizycznych z innymi, znanymi powszechnie postaciami, należy również wspomnieć nieodparte skojarzenie z Georgesem Dantonem, ściętym na gilotynie w 1794 roku jednym z przywódców Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Los Dantona powinien być przestrogą dla tych wszystkich rewolucjonistów, którzy sycąc się owocami swego niedokończonego dzieła, bratają się z jej niedawnymi wrogami.

dzień sześćdziesiąty czwarty

No i wychodzi na to, że nie uda się iść na pierwszy po bardzo długiej przerwie koncert. Wyczaiłem dziś, że Misia zjeżdża do Warszawy we wtorek i cosik mnie przymusiło, aby przez las spacerem dojść do najbliższego w okolicy empiku, gdzie bilety sprzedają. W lesie jak to w lesie, cisza, spokój, dywan z opadniętych liści i nawet parę zielonych dzięciołów udało sie przez moment obejrzeć, jak niezgrabnym lotem przemknęła nad głową. W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakieś zbiegłe z zoo albo komuś z domu papugi, tak zieleń ich upierzenia była intensywna. Do empiku udało się dotrzeć cało, a tu niespodzianka, bo zaczęli drapać się w czubki głów jakby tu rachunek mi na nazwisko wystawić. Okazało się, że oni bilety tylko rozprowadzają w imieniu organizatorów koncertu, więc wystawienie rachunku na de facto nie na swój towar jest niemożliwe. Spróbuję więc w poniedziałek u organizatorów, może sie uda. Tak sobie myślę, kiedy to po raz ostatni byłem na jakimś koncercie i wychodzi na to, że albo Metallica poprzedzana Apokalipticą i Magnet Monsters, albo Acid Drinkers. Tak w ogóle to nie przepadam za tłokiem na koncertach, no ale skoro wyjazd do kafejek Lizbony się nie kroi w najbliższym czasie, to trzeba pogodzić się ze słuchaniem fado w wykonaniu Misi w Sali Kongresowej. Fado i duże sale koncertowe nie są najszczęśliwszym pomysłem, ale cóż robić. No! :)

czwartek, 15 listopada 2007

przypisy ściśle prywatne

ADOLF HITLER – ewidentny psychopata, który lecząc swe oczywiste kompleksy kazał nazywać się führerem i uznał, że wszystkiemu jest winny naród żydowski. W związku z tym zaczął naród ten likwidować. Z podobną intensywnością zajął się Romami, homoseksualistami, Słowianami i awangardowymi artystami. Nakazał ludziom mierzyć głowy szukając idealnego wzorca dla rasy, do której sam w ewidentny sposób nie należał. Uważał się również za wielkiego wodza, choć w istocie nie miał w sobie nic z wojownika. Mistrz histerycznych przemówień, które o dziwo trafiały do ogłupiałych jego wrzaskami ludzi. Gdyby nie morderstwa na niespotykaną dotąd skalę, postać raczej operetkowa. O wiele groźniejszy był ponury i z twarzą naznaczoną śladami po przebytej ospie Józef Wissarionowicz Dżugaszwili, używający od czasu defraudacji zrabowanych na potrzeby partii funduszy przydomka Stalin, co miało chyba w założeniu wywoływać skojarzenia ze stalowym rzekomo charakterem. Z niewyjaśnionych powodów niemal doskonała imitacja głosu wydawanego przez Hitlera, którą udało się osiągnąć narratorowi, nie wzbudziła w nim najmniejszych nawet oznak naturalnego w świetle faktów historycznych niepokoju. W myśl ludowego przysłowia, że co się odwlecze, to nie uciecze, niepokój ten dopadł go wiele lat później, podczas całkowitej likwidacji przypadkowo nabytych w więzieniu wąsów. Zanim całkowicie zniknęły znad górnej wargi, ich resztki natchnęły go do zmoczenia włosów na głowie i wykonania przedziałka po przeciwnej niż u normalnych ludzi stronie. Efekt był przerażający. Z lustra, w którym sprawdzany był efekt zaimprowizowanej charakteryzacji, na narratora spoglądał nieżyjący przecież od wielu lat Hitler, co potwierdzili jednogłośnie pozostali domownicy. Likwidacja resztek wąsów była kwestią sekund, jak również przywrócenie fryzury do pierwotnego stanu. Od tego momentu próby tego rodzaju zostały na zawsze zaprzestane.

dzień sześćdziesiąty trzeci

I pomyśleć, że jeszcze w XIX wieku kreatura i stworzenie były synonimami, podobnie zresztą jak bestia i zwierzę, czy ciemnota i ciemność. Te kreatury, bestie czy ciemnota skądinąd niezwykle smaczne i soczyste, ze zbioru moich ulubionych. Zwierzę zresztą też. Stosowanie ich dzisiaj w starym znaczeniu dostarcza wiele uciechy, wystarczy na przykład wyobrazić sobie te określenia w stosunku do naszych stworów domowych w rodzaju psów, kotów czy morskich świnek. :) Dobre jest też bydlę, o ile nie jest używane na określenie zdziczałej krowy czy utytłanej w błocie świni. Wtedy pasuje jak ulał, podobnie zresztą jak w przypadku zbydlęconych osobników, nominalnie tylko przynależnych do gatunku homo sapiens. Nie do końca rozumiem, że tak zwane prawa człowieka muszą w sposób bezwzględny przysługiwać wszystkim dwunożnym. Rodzi to często dokuczliwy dysonans, bowiem na miano człowieka każdy z nas z osobna powinien zasłużyć swoim postępowaniem. Sytuacja, w której człowieczeństwo jest automatycznie dziedziczone przez sam fakt przyjścia na świat jako istota człekokształtna, jest analogiczna do nabywania niedostępnych innych ludziom praw poprzez fakt urodzenia się w klasie uprzywilejowanej, jak to miało miejsce w przypadku szlachectwa chociażby. Nie wiedzieć czemu ten drugi przypadek jest w większości społeczeństw czy środowisk niezbyt akceptowany, a ten pierwszy, związany z automatycznym nabywaniem człowieczeństwa, już nie. Miejmy nadzieję, że świat dojrzeje do racjonalnego rozwiązania tej kwestii ;)





środa, 14 listopada 2007

przypisy ściśle prywatne

GENERAŁ W CIEMNYCH OKULARACH sztywny, jakby kij połknął, wojskowy sukcesor Bieruta, Ochaba, Gomułki, Gierka i niejakiego Kani. Do kategorii cudów należy zaliczyć wywinięcie się od odpowiedzialności za zamordowanych w czasie jego rządów rodaków. Kiedy nie pełnił już żadnych funkcji publicznych, ktoś nieudolnie usiłował wymierzyć mu sprawiedliwość, waląc kamieniem w odporną, jak się okazało, na mechaniczne uszkodzenia generalską głowę. Ciekawe, że za podobnymi okularami chował się inny generał tego samego z psychologicznego punktu widzenia miotu, który również chciał ocalić własny naród przed wymyślonym przez siebie niebezpieczeństwem. Chodzi oczywiście o Augusto Pinocheta z Chile, mającego o dziwo również w Polsce szczerych wielbicieli. Jednego z nich, kiedy wbrew elementarnym zasadom dobrego wychowania wybierał się do don Augusto bez zapowiedzi, polano na lotnisku cuchnącą substancją. Czyn ten umocnił wiarę narratora w część młodego pokolenia. Natomiast jeśli idzie o pielgrzymującego do byłego dyktatora polityka, to trzeba powiedzieć, że jego wiara w uzyskanie odpustu była wielka. Mimo rozsiewania wokół siebie wyjątkowo smrodliwej woni pielgrzymki nie przerwał i dotarł szczęśliwie do celu.

dzień sześćdziesiąty drugi

Och, zatęskniłem do nocnych seansów z muzyką płynącą ze szlachetnych w kształcie, wykończonych skórą wiekowych słuchawek, podłączonych do wieży. Środek nocy, pogaszone światła, dobra herbata z papierosem, i słuchanie tego, na co tylko przychodzi ochota i co naturalnie jest na półkach z płytami. Po dwie, trzy godziny, a potem zasypianie z dźwiękami zapisanymi w pamięci. W takich chwilach wszystkie kłopoty i problemy stawały się mało ważne, niezbyt istotne, krążąc gdzieś daleko za horyzontem. Dziś problem polega na tym, że tak naprawdę zgromadziłem w swojej płytotece niemal wszystko, co chciałem w niej mieć, a wizyty w muzycznych sklepach, w rodzaju dzisiejszej, nie kończą się zdobyciem płytowych łupów, bo niewiele tego, co chciałbym jeszcze mieć, można w nich znaleźć. Tak od niechcenia właściwie kupiłem składankę ,,Heroes of rai", bo zawodzenia młodego Cheb Khaleda, Malika czy Nourii jakoś nie chcą się znudzić. Jest coś w muzyce rai takiego, co mimo grania jej i śpiewania w miejscach przypominających nasze świątynie disco-polo, nie pozwoliło na jej zbytnią degenerację. To coś to chyba święta tradycja, której mimo elektronicznego instrumentarium i miejsc z muzułmańską tradycją niewiele mających wspólnego, śpiewacy rai nigdy nie zapomnieli. Nie jest przypadkiem, że mądre odwołania do tradycji zawsze dają ciekawe efekty natury estetycznej, jak to chociażby u nas stało sie w przypadku Kapeli Ze Wsi Warszawa, czy wcześniej w przypadku kapeli Trebunie Tutki.

wtorek, 13 listopada 2007

przypisy ściśle prywatne

MAO TSE TUNG – zmarły w 1976 roku przywódca i teoretyk chińskiej rewolucji kulturalnej, podczas której w czasie marszu Stu Kwiatów niszczono zabytki prastarej chińskiej kultury, prześladowano przedstawicieli inteligencji masowo zsyłając ich do niewolniczej pracy na wieś, zbrojąc armię przeciw mocarstwom, w tym i ZSRR, zwanych Papierowymi Tygrysami, oraz likwidując wszystkie wróble. Te małe i sympatyczne ptaki zostały oskarżone o nieposkromiony apetyt w wyjadaniu z kłosów zbóż ziaren, co miało być bezpośrednią przyczyną niedożywienia ludności Chin. Problem rozwiązano w sposób następujący. Wróble, jak wiadomo, nie są w stanie długo utrzymać się w powietrzu na swych wątłych skrzydełkach. Punktualnie o jednej godzinie cały naród chiński miał wylec przed domy i wydawać gongami, garnkami, pokrywkami i czym się tylko da piekielny hałas, który uniemożliwiłby wróblom zaczerpnięcia oddechu przed kolejną porcją latania. Akcja zakończyła się pełnym sukcesem. Powierzchnię całego państwa Środka pokryły zwłoki małych ptaków z popękanymi sercami. Uważano, że myśli towarzysza Mao mają cudowne właściwości i samo ich czytanie czy słuchanie leczy wszelkie choroby. W ten sposób próbowano leczyć głuchoniemych z niewiadomym jednak rezultatem. Idee kulturalnej rewolucji propagowano w Gazetkach Wielkich Znaków, rozwieszanych na ścianach gmachów użyteczności publicznej. Jednym z najpilniejszych uczniów Mao Tse-tunga był Pol Pot, przywódca kambodżańskiej partii Czerwonych Khmerów, którzy zdołali wymordować prawie jedną trzecią swojego narodu.

dzień sześćdziesiąty pierwszy

Powiedziane jest w Talmudzie, że psy i koguty nienawidzą się wzajemnie. Powiedziane jest również, że człowiek myjąc codziennie ręce i nogi, czyni to dla swojego Stwórcy. Powiedziane jest również w Misznie i Gemarze mnóstwo innych rzeczy. Któż to jednak wie, czy nie najważniejsze jest to, czego w obydwu Talmudach, tym Jerozolimskim, jak i tym Babilońskim, nie powiedziano, czyli nie napisano. Myślę tak sobie, zostawiając Talmud na boku, że największym zadaniem dla mędrców, którzy pojawią się w bliższej i dalszej przyszłości, jest opisanie tego, co nie zostało opisane. Może gdzieś w świecie niezrealizowanych idei unosi się na wietrze Księga O Tym, Czego Nie Ma. Podejrzewam też, że to co jest, zostało już w wystarczającym stopniu przemyślane i opisane. Oczywiście nie wszystko, ale wobec ogromu i bogactwa tego, co wokół nas jest, porywanie się na opisanie tego nie jest zadaniem dla śmiertelnych. Jeśli taka księga kiedykolwiek powstanie, będzie to pierwszy znak nieodwołalnego końca naszego świata.

poniedziałek, 12 listopada 2007

przypisy ściśle prywatne

EDWARD GIEREK – pierwszy sekretarz PZPR w latach 1970 – 1980. Gdzieś tak w połowie lat siedemdziesiątych na ulicach i w telewizji pojawiło się niewytłumaczalnie wielu mężczyzn w średnim wieku, do złudzenia przypominających Edwarda Gierka. Jednocześnie, choć trudno się dopatrzyć w obydwu zjawiskach jakiegoś bezpośredniego związku, kierowana przez niego partia zwiększyła w znaczący sposób swoją liczebność. Wyglądało tak, jakby kraj padł ofiarą rozmnażającego się z nieprawdopodobną szybkością pierwszego sekretarza. Na podobną skalę rozmnożyły się również owoce cytrusowe i małe samochody napędzane dobrze ukrytym silnikiem. Te dziwne zjawisko nie ominęło Biura Politycznego partii, którego członkowie zaczęli w niewyjaśniony sposób upodabniać się do siebie. Rozwój tej ewidentnej anomalii przerwały dopiero robotnicze strajki w letnie wakacje osiemdziesiątego roku. Niecałe półtora roku później epidemia wybuchnie ze zdwojoną siłą, różniąc się od poprzedniej objawami, które charakteryzowały się przybieraniem przez ludzi nią dotkniętych zielonego odcienia skóry.

dzień sześćdziesiąty

Kiedy lat temu kilka, w mroźny i wietrzny dzień lutego, Imć Cezary Bodzianowski wleczony był przez spadochron na sam szczyt krakowskiego Kopca Kościuszki, dzwony katedry Mariackiej milczały, przykład biorąc zresztą z trąbki hejnalisty. Wszystko odbywało się w całkowitym milczeniu, tylko wiatr wydymający czaszę spadochronu świstał ponuro, a ten ponury nastrój najwidoczniej udzielił się naszemu skoczkowi, unieruchomionemu w skórzanej uprzęży na podobieństwo dzikiego rumaka, bo wyraz jego twarzy nie wróżył nic dobrego, a tym bardziej dowleczenia go skutecznie na sam szczyt kopca. Ale wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi udało sie, artysta szczęśliwie wylądował na samym szczycie, choć nazywanie całej operacji lądowaniem było dość ryzykownym zabiegiem semantycznym. Wyczyn ten porównać można było z inną jego akcją o kryptonimie ,,Świtezianka", kiedy to umieszczony w koszu strażackiego podnośnika pukał wczesnym rankiem do okien łódzkiego wieżowca, aby zaskoczonym mieszkańcom powiedzieć zwykłe dzień dobry. Grozę całej sytuacji podkreślał jeszcze pamiętający chyba czasy Franciszka Józefa mundur, w który nasz bohater był odziany. Stanie przed wejściem do toruńskiego bodaj Muzeum Astronomicznego z siatką wypełnioną meteorytami, czy galopowanie kłusem wokół pustej areny cyrkowej, takiego ładunku dramatyzmu już nie miało. Miało natomiast najpewniej dla kobiet w różnym wieku, które na krakowskim rynku stały sie wbrew sobie ofiarami natrętnych spojrzeń artysty, a już na pewno dla dyrektora wyścigów konnych na warszawskim Służewcu, nieco zdziwionemu zgłoszeniem do gonitwy tekturowego konia z pięcioma nogami. Długo by jeszcze wymieniać akcje Pana Cezarego, ale jednej na koniec opisania nie jestem w stanie sobie odmówić. Otóż któregoś letniego miesiąca wpadł znienacka na nadmorską plażę w modnym kurorcie i odziany w gimnastyczne spodenki koloru łososiowego i takiż biustonosz, rozpoczął wśród dostojnych, wylegujących sie na kocach i leżakach matron, poszukiwanie swego sobowtóra, w celu zrobienia sobie z nim pamiątkowej fotografii. Historie owe pojmiemy lepiej, kiedy uważnie przypatrzymy się fizjonomii Cezarego B. :)

niedziela, 11 listopada 2007

przypisy ściśle prywatne

MIESZKO I – niewiadomej daty urodzenia osobnik uważany za pierwszego władcę puszczańskiej krainy, z której wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi wyłoniła się ojczyzna narratora. Brak jednoznacznych wyjaśnień, dlaczego pewien dokument dotyczący obowiązujących praw zaczyna się lub kończy słowami ,,Dagome judex”, co sugerowałoby inne imię opisywanego osobnika. Narratorowi udało wmówić się pewnej grupie antysemitów, że badania DNA jego szczątek wykazały niezbicie przynależność Mieszka do pewnego, znienawidzonego przez nich narodu.

dzień pięćdziesiąty dziewiąty

Dzisiaj rocznica, wielka jak stąd do tamtąd, rocznica wypadnięcia na bruk temu Misiu czterdziestego czwartego oczka, ku radości cierpiących za miliony, co rozpacz swoją wygrywali na harmoniki szklanych kręgach, a wiedzieć trzeba, że Miś to był i jest na miarę naszych czasów, który i furę pełną węgla z koniem potrafił oddać w ramach ekstradycji, wymieniając ją na samolot uprowadzony na Tempelhof. A włosy i paznokcie nie oglądając się na nic rosły, rosły, szampon kołysał się u nóg, owiniętych szczelnie onucami, żeby przypadkiem syberyjskie mrozy nie odmroziły małych palców w dolnych kończynach, potrzebnych do wspinania się, żeby brody wsadzać na parapety okien i oglądać życie tak zwanych niezwykłych ludzi. Bolesław Chrobry razem z koronowanymi kolegami przewracał się w grobie z boku na bok. Każdy w młodości był bohaterem, każdy walczył z Niemcem czy komuną, i tylko Piłsudski przed śmiercią, w rocznicę odzyskania niepodległości na placu dziś swojego imienia, kiedy zobaczył te nieprzebrane tłumy legionistów, drżącym głosem powiedział:
- Żołnierzyki moje kochane, gdybym ja miał Was wtedy tylu, to byśmy Europę całą podbili. :)

sobota, 10 listopada 2007

przypisy ściśle prywatne

BRACHU vel SĄSIAD – już w wieku młodzieńczym przypominał reżysera Janusza Zaorskiego z okresu, kiedy ten pełnił funkcję prezesa telewizji publicznej. Przez pewien dość długi okres komunikacja z narratorem odbywała się przy pomocy języka, którym na co dzień posługiwał się pan Zagłoba herbu Wczele. Naoczny świadek posiadania przez ojca narratora wiedzy z zakresu rozmieszczenia na terytorium kraju basenów kąpielowych, do których ojciec zaliczał również baseny przeciwpożarowe, budowane na terenach zakładów pracy. Wracając ze szkoły został poinformowany o fakcie budowania na terenach fabryki ,,Perun” takiego basenu, co w świetle danych o ilości przypadających na jeden basen kąpielowy mieszkańców Opola, było według ojca narratora niebywałym skandalem i żywym świadectwem rządów łobuzów.

dzień pięćdziesiąty ósmy

Przywołany do porządku przenikliwym gwizdem berlińskiego Czajnika, stawiam się karnie z pustką w głowie, nerwowo się w nią drapiąc i równie nerwowo przestępując z nogi na nogę, co jak wszystkim wiadomo, widomym znakiem jest konfuzji i spłoszenia :)
Dzień jak nie co dzień, bo z leśnym spacerem i niepokojem o jutrzejszy, w popołudnie którego trza się stawić na odsłanianie tablic pamiątkowych po roku owym, co przyniósł nam tyle radości. Do czego to doszło, że człowiek niepostrzeżenie dla samego siebie stał się w miniaturowym wymiarze częścią historii i to historii pisanej z dużej litery. Jeszcze trochę, choć takie propozycje przecież już były, na lekcjach historii zaczną w szkołach pokazywać :)
I to by na tyle było na dziś, które nieubłaganie zmierza do swego końca. To dziś było spokojne, wyciszone, łagodne. Nie jestem do końca pewien, czy taka codzienność byłaby do zniesienia :)

piątek, 9 listopada 2007

przypisy ściśle prywatne

PAN BÓG – we wczesnym dzieciństwie pojmowany na podobieństwo dobrotliwego starca z długą, siwą brodą. Wobec braku jakichkolwiek znaków całkowite zawieszenie sądu w sprawie jego istnienia. W przypadku nigdy niekwestionowanej możliwości zaistnienia tego faktu raczej ukłon w stronę koncepcji objawiania się Boga we wszystkim, w co kiedykolwiek ludzie wierzyli, wierzą i wierzyć będą. Dopuszczalny również jest pogląd, że jego doskonałość zdolna jest do samoograniczania, co może przejawiać się w rezygnacji z możliwości wpływania na losy świata i żyjących w nim ludzi, niechęci do udowadniania im swego istnienia, oraz potwierdzania naukowych teorii objaśniających powstanie wszechświata.

dzień pięćdziesiąty siódmy

I dokonało się, jedna z Listonoszek, czyli członkiń załogi mojej Arki, przemierzającej wirtualne oceany, zdobyła Nanga Parbat w Himalajach, zostawiając na szczycie miniaturę naszego herbu i spis powszechny wioślarzy płci obojga. A nick zdobywczyni jest Inspirationlane, w skrócie Inspi, i swoim wyczynem wbiła nas, czyli załogę LISTY, w dumę, choć to nie my byliśmy tymi, którzy stopę swoją postawili na głowicy jednej z górskich kolumn, podtrzymujących same niebo w bezpiecznej od Ziemi wysokości. A kiedy Inspi szła aż do samego nieba, Duch LISTY miał ją bez chwili wytchnienia pod swoją opieką, i tylko raz na moment spuścił ją z oka, co nepalskie rzezimieszki skwapliwie natychmiast wykorzystały, dopuszczając się kradzieży jeszcze nie wiadomo czego. Tym sposobem Inspi stała się naturalna koleją rzeczy tą, która z nas wszystkich była najbliżej nieba :)

czwartek, 8 listopada 2007

przypisy ściśle prywatne

ODDZIAŁ CÓR KORYNTU – w jego skład wchodziła jeszcze całkiem do rzeczy babcia, córka i dorosła wnuczka. Wszystkim trzem z uszu wyrastały złote kolczyki w kształcie kół. Mąż córki, paradujący na co dzień w czarnym, z czerwonymi wyłogami mundurze motorniczego tramwaju, usiłował pewnej niedzieli wyrzucić ją przez okno, trzymając za nogi głową w dół. Całkowicie zawiniony przez pamięć narratora brak informacji o zakończeniu tej mrożącej krew w żyłach sceny. Prawdopodobnie barwami tramwajarskiego munduru należy tłumaczyć pochodzenie nazwy czerwonoczarnych owadów, zwanych tramwajarzami.

dzień pięćdziesiąty szósty

Dzień Wymieniania Rury, przyprawiający przed swoim nadejściem o bezsenność i łagodnie mówiąc wnerwienie. Kanalizacyjne Rury stworzono na pognębienie i pohańbienie rodzaju ludzkiego, na przypomnienie nam naszej grzesznej natury, na znak naszej ułomności. Ale co tam rury, o wiele groźniejsze jest to, co nimi spływa do rzek, mórz i oceanów. Groźne, a zarazem świadczące o zaniku elementarnego wstydu, bo kto to widział odchody i nieczystości do wód pełnych pływającej gadziny odprowadzać po kryjomu, ukrywając to przed światem tak starannie, że nie sposób odnaleźć wersów, kantat czy chorałów poświęconych temu niby codziennemu zjawisku. Nadejdzie, w co głęboko wierzę, czas, w którym Rury niczym mury Jerycha runą od głosów anielskich chórów, na zawsze odchodząc w zapomnienie.

środa, 7 listopada 2007

przypisy ściśle prywatne

MIETEK – młodszy towarzysz dziecinnych zabaw narratora. Tak się złożyło, że wszystkie dzieci z Pekinu były młodsze albo starsze od niego. Pogłoski o spółkowaniu Mietka z bezpańskim psem nigdy nie zostały dowiedzione. Nigdy nie ustalono też płci domniemanej ofiary. Kiedy Mietkowi przejechała po stopie zaprzężona w konia fura z węglem, narrator usiłował zapobiec wywiezieniu go karetką pogotowia w nieznanym kierunku, ciskając w maskę pojazdu chodnikową płytę. Czyn ten nie wywołał poważniejszych konsekwencji, jak również nie zmienił biegu wypadków.

dzień pięćdziesiąty piąty

Władca Pogody posłał na nas hufce deszczu, wiatru i chłodu, a my nędzne wobec jego potęgi robaki przemykamy się tchórzliwie po ulicach, rozpaczliwie szukając schronienia. Na nic nasze mądrości nawet z gatunku tych najprzedniejszych, jedno skinienie dłoni nawet najpośledniejszego z bogów i widać, co znaczymy we wszechświecie. Tyle co nic. I tak już będzie aż po kres dni nie tylko naszych, ale tych wszystkich, co przyjdą po nas. Może rację miał Pascal, że uwierzyć jest bezpieczniej? Nigdy nie dowiem się, co sądził na ten temat Achilles Rosenkranz, ani co tak naprawdę myślał w domu dla psychicznie i nerwowo chorych milczący aż do śmierci Ezra Pound, kiedy być może ktoś scenicznym szeptem przeczytał mu początek Canto XCIII, brzmiącej tak oto:

The autumn leaves blow from my hand,

agitante calescemus...

and the wind cools toward autumn.
Lux in diafana,
Creatrix,
oro.

wtorek, 6 listopada 2007

przypisy ściśle prywatne

PASCALE – znana w Brukseli artysta fotograf. Fotografowała zainscenizowane przez siebie teatralne sytuacje, w których pozujący modele odgrywali na przykład role diabłów i aniołów. Ponadto w jej twórczości pojawiał się często motyw zawiniętych w przezroczystą folię lub umazanych błotem nagich ludzkich ciał. Czasami robiła portrety. Któregoś dnia trzymany przez Pascale w szufladzie komody wibrator samoczynnie się uruchomił, wywołując zrozumiałą konsternację właścicielki ;)

P.S. na zdjęciu jest O., która nie ma nic wspólnego z Pascale :)

dzień pięćdziesiąty czwarty

Coś się mi żółwie pozalęgały w głowie, najpierw ten eleacki, ścigany daremnie przez Achillesa, a potem taki jeden z Chicago, kolorowy dziwnie, co pewnego razu normalnie przemknął przez podwórko jak nie żółw, aż pogoniłem za nim w krzaki, żeby upewnić się, czy to rzeczywiście żółw. No i rzeczywiście był to żółw wielkości małego kota. Nie dość, że pomykał szybko, to jeszcze na wyprostowanych nogach. Mutant cholerny, zaburzył mi na długo wizję żółwi przemieszczających się leniwie i statecznie. I myślę tak sobie jeszcze, że dogoniłem gada, a Achilles w aporii Zenona nie! :)Żółwie żółwiami, zwierzaki na ogół sympatyczne, jest coś w nich takiego, co każe podejrzewać posiadanie przez nie smoczych przodków. Może skorupy ich szylkretowe to pozostałość skarlała i skamieniała smoczych skrzydeł, świst których zwiastował zbliżanie się ziejących ogniem bestii, które tak naprawdę bestiami nie były. To ludzie w swoich spłoszonych umysłach uznali je za stworzenia groźne, niosące śmierć i zniszczenie, a one tak naprawdę próbowały nam przekazać starożytną mądrość, zbieraną skrzętnie od zarania tego świata.

poniedziałek, 5 listopada 2007

przypisy ściśle prywatne

WOŹNA KUJAWOWA – skóra żywcem ściągnięta z krakowskiej aktorki Haliny Wyrodek, w przejmujący sposób wykonującej pieśń ,,Ta nasza młodość”. Dopuściła się krzywoprzysięstwa zeznając, że uratowała od niechybnej śmierci dwóch pięcioklasistów, w tym narratora, którzy według niej próbowali powiesić się na wieszakach w szkolnej szatni. W zamierzeniu niedoszłych wisielców miał to być żart, polegający na próbie nastraszenia dziewcząt z klasy upozorowanym samobójstwem. W trakcie próby generalnej, w pętlach na szyi i przywiązani szubienicznymi linami do wieszaków, z wybałuszonymi oczyma oraz wywalonymi na wierzch językami, obficie toczyli ślinę przy akompaniamencie śmiertelnego charkotu wydobywającego się z ich gardeł. Zamiast oczekiwanych dziewcząt pojawiła się pani Kujawowa i przerwała spektakl razami zadanymi wierzbową witką. Wobec jej zeznań, w których wbrew faktom przedstawiała się jako ta, która w ostatniej chwili odcięła rzekomych samobójców, ich wersja nie była warta funta kłaków. Przerażonym rodzicom nakazano natychmiastowe poddanie swego potomstwa badaniom psychiatrycznym, czego na szczęście, dając wiarę swoim pociechom, nie uczynili.

dzień pięćdziesiąty trzeci

Coraz dłuższe przerwy między jednym a drugim blogowaniem, ale praca, zmęczenie i piątkowa balanga w klubie zrobiły swoje. Impreza przednia, wspólna zabawa heteryków i homo, M. nagle zniknął, by za chwilę pojawić się w stroju Supermana bez rajstop, ze sztuczną różą w wiadomym miejscu, koralami i makijażem, natomiast H., mieszkający na co dzień w czeskiej Pradze, szepnął mi do ucha, że T. jest zajebista, a widać było, że przypadli sobie do gustu. Jeszcze ten lustracyjny dylemat, który objawił się w książce ,,Ludzie NOW-ej". Otóż jest w niej biogram i zdjęcie człowieka, który w mojej teczce z IPN figuruje jako TW. Nigdy go nie znałem, jego nazwisko w mojej teczce nie wiadomo dlaczego, może od biedy można doszukać się jakichś związków z moim pierwszym zatrzymaniem na 48 godzin w roku 1977. Nie mam zamiaru nic z tym robić, bo nie do końca ufam esbeckim zapiskom. Lustracyjnego kontredansu ciąg dalszy w przypadku Michała Boniego i aktora Tomasza Dedka. O ile ten ostatni budzi nawet rodzaj paradoksalnego szacunku, kiedy nie szuka dla siebie żadnych usprawiedliwień i zdaje sobie sprawę ze świństw jakie robił, o tyle Michał Boni brnie w dziwną uliczkę, usiłując przedstawić swoje wyznanie w kategoriach heroicznych. Chyba nie do końca rozumie, że nie to jest naganne, ze podpisał w chwili słabości i strachu o najbliższych, ale fakt ukrywania tego tak długo. Można przecież domniemywać, że ogłosił to światu w momencie, kiedy dostał jakiś cynk, że coś w archiwach IPN na niego znaleźli. Upiory przeszłości nadal wstają z grobów i tylko niebiosom dziękować należy, że samemu można spać spokojnie.

czwartek, 1 listopada 2007

przypisy ściśle prywatne

JAN CHRZCICIEL – ścięty w 27 r.n.e. na życzenie Salome, córki Herodiady, żony Heroda Antypasa, odebranej przez niego wcześniej własnemu bratu, ścięty niechętnie na rozkaz dotrzymującego obietnic tetrarchy. Prorok przepowiadający na pustyni Judzkiej, gdzie żywił się owadami szarańczy i miodem dzikich pszczół, bliskie nadejście królestwa niebieskiego. W wodach Jordanu obmywał świeżo nawróconych z grzesznej przeszłości i ujrzał w Jezusie baranka bożego, który miał zgładzić grzechy tego świata. Według Jezusa, wśród ludzi zrodzonych z niewiast w zwykły sposób, nie było od Jana większych. Żył lat trzydzieści.

dzień pięćdziesiąty drugi

Cmentarze pełne kwiatów i płonących zniczy, na znak naszej pamięci o tych, co odeszli na zawsze. Pamiętam taki film Konwickiego i rzadkiej urody scenę, w której bohater nocą unosi się nad moim miastem i zamiast w niebo gwiaździste nad sobą, patrzy na migoczące światłem świec cmentarze. To po obejrzeniu tej sceny przez kilka ładnych lat wieczorami, w czas tego święta, wjeżdżałem windą na ostatnie piętra wieżowców, żeby popatrzeć na światła i dymy wielkiego cmentarza. Obok niego był inny, opuszczony i zapomniany, zarośnięty lasem. Kiedy pierwszy raz zapuściłem się w głąb, poraził mnie widok niewielkiego wzgórza porośniętego brzeziną i zwalonymi bezładnie na ofiarny stos starymi macewami. Po latach kirkut odbudowano i ogrodzono, choć jest to teraz miejsce, przed samotnymi wyprawami na który ostrzegają cmentarne przewodniki. Ot paradoks.