niedziela, 30 września 2007

sceny z życia w Biurze Promocji Głupoty

Miejsce akcji: drugie pomieszczenie biurowe

Osoby: Żaneta, Renata, Doris, Dorota

Scena II

Po pomieszczeniu, tym samym, z którego pod koniec pierwszej sceny wychyliła się głowa Doris, miota się energiczna, farbowana blondynka o wyzywającej urodzie. Jej zachowanie zdradza wyznawczynię religii fitness. Piskliwym, wysokim głosem naśladuje wydobywający się z radia śpiew jakiejś gwiazdki disco-pop. To Żaneta.

Żaneta: Renia, nie gniewaj się, ale ty chyba śmierdzisz koniem.

Renata: Żanetko, chyba przesadziłaś. Lepiej oddaj mi wszystkie wizytówki z targów, te, co pan Mateusz dał ci do przejrzenia.

Żaneta: Ja nie mam kolczyka w takim miejscu, że zobaczyć go można dopiero na leżąco, wiec ty nie mów mi o wizytówkach. Chyba nie chcesz powiedzieć, że mam cię całować w pępuszek? Ty chyba Renia zwariowałaś!

Renata: No wiesz!

Doris: Uspokójcie się dziewczyny, bo będziecie musiały wykupić roczną prenumeratę.

Dorota: walnijcie sobie po Red Bullu i będzie spokój!

Renata: Słuchajcie dziewczyny, ja odchodzę.

Żaneta: No co ty Renia! Nie mówisz tego chyba poważnie? To byłaby największa podłość, jaką znam. Przecież szef obiecał nam na targi firmowe podkoszulki i czapki z logo gazety. A ja za trzy tygodnie mam sprawę rozwodową. Nie możesz mi tego Renia zrobić!

Renata: Ale Żanetko, co to ma do rzeczy?

Doris: Oj ma! Oj ma! Nawet nie wiecie jak dużo. Możecie mnie o to spytać.

Dorota: No właśnie, co ma?

Doris: Pamiętacie tę szarą kopertę, co kiedyś leżała na biurku? Tę, o którą prezes wszystkich wypytywał przez telefon w środku nocy? No pamiętacie?

Żaneta, Renata, Dorota (chórem): Pamiętamy!

Doris: A pamiętacie o co pytałam pana Mateusza przed zebraniem?

Żaneta, Renata, Dorota (chórem): Pamiętamy!

Doris: No to o co pytałam pana Mateusza?

Zapada cisza, z piętra niżej dochodzą przytłumione odgłosy zebrania.

Doris: Żanetka, przymknij okno, bo mi wieje po plecach i nie mogę myśleć.

Żaneta: Już kochanie! Tylko powiedz nam, o co pytałaś przed zebraniem pana Mateusza, bo ja już nic z tego nie rozumiem. To chyba było coś o tym, że Renia niestety śmierdzi koniem. Tak? Nie gniewaj się Renia, ale ja już jestem taka bezpośrednia i mam nos wyczulony na brzydkie zapachy. Jak chcesz, to ci pokażę zdjęcia ze ślubu. Chcesz Renia? No powiedz, że chcesz! Przecież to, że śmierdzisz koniem, chyba nie przeszkadza ci oglądać zdjęć?

Doris: Słuchajcie dziewczyny, ale ja też nie pamiętam.

Do pomieszczenia wchodzi słaniając się na nogach Elwira.

Elwira: Gdzie się wszyscy podzieli?

Doris: Poszli na zebranie z panem Tadeuszem. A dlaczego ty z nimi nie poszłaś?

Elwira: Właśnie o to samo chciałam was spytać. Przed chwila obudziłam się pod biurkiem i nie wiem co się stało. Ale dlaczego tu tak śmierdzi koniem?

Żaneta: Elwirka! To ta Renia. Ona nawet nie chce oglądać moich zdjęć ślubnych i na dodatek chce rzucić pracę. Ty chyba Renia jesteś nienormalna?

Doris: Dziewczyny! Wszystko sobie przypomniałam!

Żaneta, Renata, Dorota, Elwira (chórem): Ale co sobie przypomniałaś?

Opowieści ściśle prywatne

Nie wiem, co kryje się za przenikliwym spojrzeniem naszej kotki, którą Tetka znalazła jako niemowlę tuż obok miejsca pochówku pudliczki Tiny, uśpionej przez weterynarza w przeddzień pewnej wigilii. W oczach Florki nie wiedzieć czemu widzę Tatry i Genia, z którym idziemy na Orlą Perć. Między Świnicką Przełęczą a Żlebem Kulczyńskiego nie wydarzyło się nic, co by nawet w najmniejszym stopniu zapowiadało oznaki bożego gniewu, który dopadnie nas dzień później. Już na Zadnim Granacie było coś nie tak. Nie tylko z pogodą. Ostatnich ludzi spotkaliśmy przy pęknięciu nad Żlebem Drege’a, gdzie przysiedliśmy, aby przeczekać niesione lekkim wiatrem strzępy mgły. Rozgoniła je siąpiąca, wtedy jeszcze niezbyt dokuczliwa, mała mżawka. Decyzję o przebijaniu się w kierunku Krzyżnego podjęliśmy bodajże nad Buczynową Dolinką, kiedy było już wszystko jedno. A wszystko jedno było dlatego, że niebo coraz szybciej zaczęło ciemnieć, mżawka nieubłaganie zmierzała w kierunku ulewy i jakby tego było mało, usłyszeliśmy pierwsze odgłosy burzy. Biec zaczęliśmy kiedy tylko stało się to możliwe, czyli po żebrach obu Buczynowych Turni. Gdyby nie odblask szalejących wokół nas błyskawic, byłoby jak w ciemną noc. Kiedy na krzyżniańskiej przełęczy w rozpaczliwym biegu mijaliśmy ustawiony tam metalowy krzyż, kątem oka zobaczyłem jak uderza weń piorun. Zbiegając w dół kotła doliny Pańszczycy wiedzieliśmy, że jesteśmy uratowani. Chłostani deszczem patrzyliśmy jak urzeczeni na rozrywane błyskawicami granatowe niebo. Jeszcze chwila i po burzy zostało tylko cichnące dudnienie przy akompaniamencie szumiącej ulewy. Przemoczeni i zziębnięci ruszyliśmy w kierunku Murowańca. Jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, pomiędzy Dubrawiską a Lasem Gąsienicowym, drogę zagrodził nam czochrający się o świerk niedźwiedź. Na szczęście, mimo że w prostej linii nie był od nas daleko, w rzeczywistości dzieliła nas od siebie opadająca w kierunku niewielkiego strumyka ścieżka, którą z kolei, aby dotrzeć do miejsca opanowanego przez ryczącego zwierzaka, trzeba było się wspiąć. Bezradnie, bo drogi odwrotu praktycznie nie było, staliśmy tak przez prawie godzinę obmyślając fortele, mające w razie czego odwrócić uwagę miśka. Było nam tak mokro i zimno, że w pewnym momencie gotowi byliśmy ruszyć naprzód i w tym właśnie momencie niedźwiedź zniknął wśród drzew. Kiedy w schronisku wziąłem do ręki talerz gorącej zupy, ledwo mogłem go utrzymać w ręku. Słońce, które nad Skupniowym Upłazem powróciło na niebo, było świadectwem, że bogowie przestali się nami interesować.

Co zaś tyczy się bogów, szczególnie jeśli chodzi o tych zapomnianych, to miałem okazję jednego z nich spotkać. Mieszkaliśmy wtedy z Tetką w Brukseli i było to na wiele lat wcześniej, zanim na ramionach kamiennego anioła zawisła błękitna peleryna. Wynajmowaliśmy od Pascale i Miguela jedno piętro ich trzypiętrowej kamienicy, zresztą te same, na którym umarła chora na AIDS Claude. Któregoś razu zszedłem po coś do jednego z piwnicznych pomieszczeń. Przy jednym ze stojących tam regałów stał odwrócony tyłem jakiś człowiek. Kiedy mnie usłyszał odwrócił się, a ja zobaczyłem jego przejmująco piękną twarz z długimi, lekko kręconymi czarnymi włosami. Przedstawił się jako Rafael i wyciągnął na powitanie dłoń, która była jak z różowego plastiku, niczym u sklepowego manekina. Zaczęliśmy rozmowę. Wynikało z niej, że Rafael będzie przez jakiś czas tu mieszkał. Powiedział, że jeszcze niedawno tańczył u Bejarta i kilka dni temu potrącił go samochód, uszkadzając dłoń. Stąd ten plastikowy opatrunek zastępujący gips. Nigdy wcześniej takich opatrunków nie widziałem i stąd moje początkowe skojarzenia, zważywszy jeszcze, że piwnica nie była zbyt dobrze oświetlona. Pochodził z Meksyku.

Na parterze kamienicy w okolicy drzwi wejściowych jedną ze ścian ozdabiała marmurowa obudowa nieczynnego od dawna kominka. Na półce nad nim ten z mieszkańców, który pierwszy opróżnił skrzynkę na listy, kładł te nieadresowane do siebie. Pewnego dnia przeglądając pocztę, natknąłem się na list do Rafaela. Byłem ciekaw jego nazwiska. Na kopercie nadawca wypisał wyraźnymi literami imię i nazwisko Rafaela. Raphael Garza Quetzalcoatl. Wiedziałem, że ostatnia część nazwiska Rafaela to nic innego, jak imię jednego z najważniejszych, obok boga słońca Tonatiuha i bogów wojny Huitzilopochtli i Tezcatlipoci, azteckich bogów. Był nim Pierzasty Wąż, bóg wiatru, czczony także przez Majów. W zamierzchłych czasach opuścił aztecki lud, który odtąd nieustannie oczekiwał na jego powrót. Ciekawe, że teoretycznie najważniejszy z nich, a takim był Tloque Nahuaque, nie cieszył się porównywalną do pozostałych atencją. Być może jego znaczenie rozpłynęło się w oparach zbyt abstrakcyjnych rozważań kapłanów. Kiedy w 1519 roku banda hiszpańskich konkwistadorów pod wodzą Hernana Cortesa ruszyła w kierunku Tenochtitlanu, Aztekowie poddawali się bez walki, widząc w nich orszak swego utraconego niegdyś boga. Według kapłanów z miasta Texcoco, którym władał Nezahualcoyotl, rozpoczynał się rok Trzciny, będący zarazem rocznicą narodzin Quetzalcoatla. Podejrzewam, że gdyby nie ten fakt, Hiszpanom żywcem wyrwano by serca i złożono w ofierze Tonatiuhowi. Przeklęty zaś owoc związku Martina Cortes de Monroy i Cataliny Pizarro Altamirano w najlepszym razie, zanim skończyłby podobnie, jako najbardziej znaczący jeniec miałby szansę przez okrągły rok kalendarza innego niż gregoriański odbierać cześć jako niedoskonała i marna kopia Tezcatlipoci.

Rafael widząc moje niedowierzanie w kwestii jego nazwiska, pokazał mi swój paszport. Przed powrotem do rodzinnego Meksyku podarował nam autentyczne kastaniety używane przez tancerki flamenco. Już po jego wyjeździe Pascale, która była znanym w Brukseli fotografem, pokazała mi jego zdjęcie, na którym Rafael miał przypięte do ramion skrzydła anioła. I wcale nie jest wykluczone, że kamienny anioł wieńczący szczyt kamienicy, której parter zajmowały przybytki erotycznych uciech, miał twarz okaleczonego tancerza.

dzień dwudziesty trzeci

Niedziela, to obok poniedziałku, najokrutniejszy dzień tygodnia. Uświadamia nam, zatruwając umysł jadem sączonym przez nieuchronnie nadchodzący poniedziałek, jak dobrze musiało być Ewie i Adamowi w raju przed wygnaniem ich z niego. Niedziela mami nas i łudzi pozornym odpoczynkiem, a w gruncie rzeczy tak naprawdę jest dniem szykowania rynsztunku na bój z nadchodzącym tygodniem, który tak jak każda przyszłość nie wiadomo co nam może przynieść. A co przyniesie, to w gruncie rzeczy zależy i jednocześnie nie zależy od nas. Zależy, bo nasze nastawienie do nadchodzących dni generuje jak gdyby w ogólnych zarysach ich przebieg, nie zależy natomiast, bo nie dla nas ludzi jest przeznaczona znajomość boskiego planu.

sobota, 29 września 2007

sceny z życia w Biurze Promocji Głupoty

Miejsce akcji: pomieszczenie biurowe (biurka, komputery, etc.)

Osoby: Prezes firmy, redaktor Bartek L., Elwira S., Olga K., Agnieszka M., Doris M., Mateusz W.

Elwira, młoda, wiotka blondynka, wpatruje się w ekran monitora, po pokoju krąży Prezes i zatrzymuje wzrok na ekranie komputera Elwiry.

Prezes: Co tam Pani ma?

Elwira: Gdzie?

Prezes: Na monitorze. Co to jest?

Elwira: To?

Prezes: Tak to! To, co ma Pani na ekranie!.

Elwira: Fakturę.

Prezes: Zaraz, jaką fakturę?

Elwira: Przyszła od firmy ze Szczecina i Bartek prosił mnie, żebym wydrukowała.

(Po tych słowach Elwira osuwa się bezwładnie na podłogę, ostatkiem sił wpełza pod biurko i nieruchomieje w pozycji embrionalnej)

Prezes: Zaraz, zaraz! Panie Bartku, co to za faktura?

(Jedno z biurek pokryte jest stertą papierów, gazet, resztek jedzenia i trudnych do zidentyfikowania śmieci. Podobnie jest wokół biurka. Sterta śmieci zaczyna się poruszać, na wszystkie strony rozbiega się stado karaluchów, rozczochrana postać w drucianych okularach wstaje i otrzepuje się z niewiadomo czego. To redaktor Bartek.)

Bartek: Panie Prezesie, bo właśnie dzwoniłem do firmy, która zajmuje się naszą strona internetową i musimy zapłacić 90 złotych. Ale chwileczkę panie prezesie, musze tylko dokończyć ważną rozmowę.

Bartek (do słuchawki telefonu): Irena! Proszę cię, nie teraz!

Bartek (do prezesa): Panie prezesie, właśnie żona powiedziała mi, że będzie seks. Pod warunkiem, że w prezerwatywie.

Olga: Na pewno pod warunkiem, że cały będziesz w prezerwatywie.

Prezes: Panie redaktorze! Proszę nie szczękać zębami. Dlaczego zajmuje się Pan fakturami? Przecież od faktur jest główna księgowa! To nie może tak być, że Pan interesuje się fakturami. Proszę zająć się swoimi sprawami, a faktury zostawić w spokoju. Panie Wojtku! Mateusz! Chodźcie na chwilę. Ja już to mówiłem i nie chciałbym do tego wracać. Wszystkie sprawy związane z fakturami proszę kierować na górę. Wy nie jesteście od faktur.

Mateusz: Ja o tym wiem.

Prezes: Ale widać nie wszyscy wiedzą.

Agnieszka: Panie prezesie, po szybie łazi mucha.

Prezes: Jaka mucha?

Agnieszka: Taka zwykła mucha.

(Prezes podchodzi do okna. Za oknem śnieżyca)

Prezes: Słuchajcie! To niemożliwe. Musimy zrobić zebranie. Mateuszu, zaproś wszystkich na zebranie. Przecież muchy budzą się w temperaturze plus ośmiu stopni.

(Na schodach firmy słychać ciężkie kroki.)

Mateusz: Kto tam chodzi?

Olga: Nessie!

(Wszyscy schodzą piętro niżej do sali zebrań. Z drugiego pokoju wychyla się głowa Doris)

Doris: Panie Mateuszu! W poczcie przyszły zwroty z wysyłki prenumeraty. Na jednej z kopert jest adnotacja, że adresat nie żyje. Czy mam rodzinie zmarłego wystawić fakturę pro forma?

Mateusz: A jak pani myśli?


Opowieści ścisle prywatne

Początek spisywania tej mojej opowieści związany był, jak to zwykle bywa, z podjęciem długo odkładanej decyzji rozpoczęcia tego zbożnego dzieła. Od pewnego czasu zaczęło prześladować mnie nieodparte wrażenie, że zaczyna ono rządzić się własnymi, sobie tylko znanymi prawami. Rozrastająca się opowieść nie tyle jest, jak to było dotychczas, po prostu przeze mnie spisywana, co raczej spisywania jej sama się domaga. A ja niejasno przeczuwałem, że pozostaje mi coraz mniej czasu. Może to we wszystkim tym razem wziętym tkwiło zaskakujące nawet dla mnie, niespodziewane pojawianie się pozornie niezwiązanych z duchem opowieści wątków. Ale tylko pozornie. Ostatecznie nasze życie nie składa się tylko i wyłącznie z dziejących się na zewnątrz nas wydarzeń. Obok nich dzieją się wydarzenia innej natury, pochłaniające o wiele więcej czasu aniżeli te, których jeśli nie uczestnikami, to przynajmniej byliśmy świadkami. Dzieją się one w naszych głowach, gdzie przestaje obowiązywać logika świata zewnętrznego. Jeśli więc chcemy jak najrzetelniej dociec przyczyn naszej teraźniejszości, nie możemy pominąć najbardziej nawet błahych i wydawałoby się niemających z nią żadnego związku wydarzeń. Jeśli jeszcze zdołamy uwolnić nasz umysł od krępującego gorsetu łańcucha przyczyn i skutków, zrozumiemy jak jałowe potrafi być zakładanie z góry sprawczych powodów naszej obecnej sytuacji. Sam moment przyoblekania naszego życia w ostateczny kształt martwych liter jest w istocie uwolnieniem się od nieubłaganego upływu czasu. Pozwala nam to z kolei obejrzeć jak pod mikroskopem wszystko to, co kiedyż było pełne życia, a teraz stało się jedynie zadrukowaną kartką papieru. Niepokojące są natomiast niejasne kryteria arbitralnych przecież decyzji opisania właśnie tych, a nie innych historii. Tego rodzaju niepokoju uniknęlibyśmy opisując wszystko bez wyjątku, co tylko się nam wydarzyło. Oznaczyłoby to podjęcie decyzji powtórzenia od nowa naszego życia, co jest zadaniem niewykonalnym chociażby z powodu niewystarczającego czasu, jaki jest nam na tym świecie dany. Ponadto próbując opowiedzieć całe nasze życie nie jesteśmy w stanie opowiedzieć chwil przeznaczonych na jego opowiadanie. To tak, jak byśmy nagle zapragnęli zobaczyć własne spojrzenie czy usłyszeć własne, pełne skupienia nasłuchiwanie. W gruncie rzeczy każda przekazywana komuś opowieść jest próbą ocalenia przed śmiercią jakiegoś fragmentu naszego życia i jak na razie jest jedynym sposobem na osiągnięcie choćby w części niedostępnej nam w całości nieśmiertelności. Dlatego właśnie z tego powodu wszystko, co zamierzamy przekazać światu, musi być skropione naszą krwią. Inaczej nie warto i nie ma to najmniejszego sensu. Wymyślanie na nowo własnego życia ma w sobie pełną niesmaku zarozumiałość właściwą umysłom martwym, nieustannie przeżywającym wyobrażoną przez siebie własną doskonałość. Jest to charakterystyczne dla osób usiłujących poprzez rozważne poruszanie się po tym świecie roztaczać wokół siebie aurę mądrości. Nałożona na twarz maska rozwagi uniemożliwia im podejmowanie decyzji z gatunku radykalnych, w obawie przed utratą ciężko wypracowanego wizerunku mędrca. Potrafią w ten sposób skutecznie ukrywać swoje wstydliwe postępki, których niekoniecznie często muszą się dopuszczać. Inną charakterystyczną cechą ich charakterów są konformistyczne inklinacje, ukrywane szczelnie pod maską rozwagi. Mając do wyboru własną wygodę i ryzyko związane z manifestacją jednoznacznego wyboru, zawsze wybiorą to pierwsze. Myślę, że jest to jeden z głównych powodów, dla których osoby mieniące się we współczesnych nam czasach filozofami tak często wybierają zacisza akademickich gabinetów, w ścianach których zdolni są jedynie poruszać kwestie z gatunku tych bezpiecznych, sprowadzając je do pozornych prowokacji intelektualnych, wymierzonych w istocie w niczego z tego nierozumiejących adresatów. Dlatego cieszę się, że uniknąłem ich losu. Gorsi od nich są jedynie pierwszoroczni studenci psychologii, którym jeśli chcemy uniknąć wnikliwej analizy naszej duszy, lepiej schodzić czym prędzej z oczu.

dzień dwudziesty drugi

Ludzie, którzy dużo podróżują, chyba tak naprawdę przed czymś uciekają, a na pewno przed samymi sobą. Jest coś nieznośnie sztucznego i zafałszowanego w entuzjazmie przemieszczania się po świecie, jakaś mdła nadzieja, że w innym miejscu ma świecie można odkryć coś nowego, coś dotychczas nieznanego, jak gdyby stara prawda, że cały świat to przecież my, nie miała już racji bytu. Jak mawiał bodajże Czechow, choć pewien tego nie jestem, że jak się chce dobrze opisać cały świat, to lepiej dokładnie opisać swoją wioskę. Nie chce mi sie tego sprawdzać, czy to rzeczywiście są słowa Czechowa, ale na pewno któregoś z rosyjskich klasyków. I tu pojawia się problem diabelskiego w istocie wynalazku, jakim jest internet, a w tym przypadku wszelkiego rodzaju guglopodobne wyszukiwarki. Jednym, a w najgorszym wypadku kilkoma kliknięciami zwalniają nas ze szlachetnego wysiłku w zdobywaniu wiedzy, dając nam dostęp do renesansowej wręcz wiedzy na tematy od sasa do lasa, obiecując coś, co w pewien niepokojący sposób jest podobne do obietnic Mefistofelesa składanych Faustowi. Cenę chyba wszyscy znamy.

piątek, 28 września 2007

Opowieści ściśle prywatne

Dyrektorem szkoły, wtedy mówiło się kierownikiem, był pan Muszyński, przystojny urodą prowincjonalnego amanta. Mamy po dziewięć, dziesięć lat, wracamy z lekcji religii, jak zwykle pociągnęliśmy kilka razy za sznur dzwonnicy stojącej na terenie kościoła, jak zwykle ksiądz usiłował daremnie nas schwytać, wyjątkowo tym razem ogłuszony pieńkiem drzewa opartego o otwierające się do wewnątrz drzwi zakrystii i w świeżo zasadzonym parku widzimy naszego kierownika. Chowamy się za ławkami w bezpiecznej, jak nam się wydaje odległości i wrzeszczymy:

- Muuuszyyyński! Muuuszyyyński! Każda mucha rucha karalucha! Każda mucha rucha karalucha!

Następnego dnia na drugiej czy trzeciej lekcji do klasy wpada woźna Kujawowa, wodzi swymi wyłupiastymi oczyma po klasie i wszystkich uczestników wczorajszej akcji wywołuje do kierownika. Wiemy już, że zostaliśmy wczoraj rozpoznani, nie mamy nawet czasu zastanowić się jak to było możliwe. Wchodzimy pojedynczo, na półkach oszklonej szafy kolekcja gumowych obrzynków wężów do podlewania, przeczuwamy już, do czego mogą służyć.

- Co wczoraj krzyczeliście?

Udajemy, że nie wiemy o co chodzi, miny prowadzonych na rzeź niewiniątek, przerażenie ściskające gardło.

- Macie powtórzyć to, co wczoraj wrzeszczeliście!

Kiedy twardo obstajemy przy swojej wersji, musimy opuścić spodnie i położyć się na lakierowanej ławie. Jeszcze tylko ostatnie ostrzeżenie, że jeśli nie powtórzymy - w rękach kierownika pojawia się egzemplarz złowrogiej kolekcji - sprawiedliwości stanie się zadość. Bronimy do końca swojej wersji, nasze pośladki zaczynają piec od rytmicznych uderzeń, przerwa, ponowienie propozycji, więc zapłakani dukamy, że krzyczeliśmy tylko: - Mucha! Mucha! – co kierownika nie zadowala. Po następnej porcji uderzeń mamroczemy przez łzy:

- Każda mucha rucha karalucha!

Kierownik na to, że trzeba było tak od razu. Wiele lat później mijając na ulicy dwie kobiety, usłyszę, jak jedna z nich mówi do drugiej:

- Kochana! Człowiek to jak mucha. Tu żyje, tam umiera.

Swoją drogą ciekawe jak umierają muchy. Może w locie?

dzień dwudziesty pierwszy

Oczko, i to na dodatek piątkowe, okraszone na wieczór soczystą burzą. Ostatni wolny weekend przed rokiem zaocznych studiów. Dobrze, że to tylko rok, i to na dodatek akademicki, czyli o te dwa, nie do pogardzenia miesiące krótszy od kalendarzowego. Kiedy skończę, to poza papierem będę miał nowy zawód i to jest w tym wszystkim piękne, że niezależnie od przeżytych lat coś nowego zaczyna się w życiu dziać. Codzienne pisanie tego bloga to rodzaj samodyscypliny, codziennego obowiązku, rodzaj modlitwy zalecanej przez Tomasza a'Kempis jako antidotum na zakusy Złego. Nie znaczy to wcale, że czynie przymiarki do uzyskania statusu świętego osobnika, zdolnego opanować w szybkim tempie szlachetną sztukę lewitacji. W tym akurat przypadku cnota cierpliwości jest perłą w koronie wszystkich cnót. A co jest wśród nich wszystkich tym jednym jedynym diamentem, lśniącym oślepiająco na błękitnym nieboskłonie?

czwartek, 27 września 2007

Opowieści ściśle prywatne

Na razie nic nie wskazuje, abym przestał należeć do tych, którzy nie powinni porzucać nadziei. Nie tracę jej więc. Może wreszcie to, na co czekam, wydarzy się. Na przeszkodzie stoi kilka mało ważnych szczegółów. Zanim je wymienię, chciałbym opowiedzieć coś o tym, na co tak czekam. Wiąże się to w trudny do pojęcia sposób z pewną historią sprzed lat. Zdarzyła się w drodze do szkoły. Na plecach dźwigałem, jak przystało na ucznia drugiej, góra trzeciej klasy tornister. Rękę miałem zajętą wymachiwaniem nieodzownym w tamtych czasach, podpisanym imieniem i nazwiskiem granatowym workiem z kapciami. Tory kursującej do Pustelnika ciuchci i ciągnącą się wzdłuż nich ulicę udało mi się pokonać bez większych przeszkód. Kiedy skręciłem na ulicę prowadzącą do szkoły nic nie wskazywało, że po przejściu może kilkudziesięciu metrów, z bramy stojącej wzdłuż chodnika kamienicy wyskoczy biały pudel, ścigany przez śliniącego się z wściekłości buldoga albo boksera. Do dzisiaj zresztą rozróżnienie tych dwóch ras sprawia mi pewien kłopot. Kilka kroków za żądnym najwyraźniej krwi buldogiem biegła z trzymanym we wzniesionej ręce widelcem właścicielka, jak się niebawem okazało, białego pudla. Z czeluści ciemnej bramy wyłonił się również w tym samym momencie nie mniej tym wszystkim przerażony właściciel bestii czyhającej na życie swego bogu ducha pobratymca. To wszystko działo się w ułamku nawet nie sekund i trzeba jeszcze pamiętać o mojej w tym całym wydarzeniu obecności. Zanim zdołałem uskoczyć przed tym osobliwym korowodem na wyłożoną brukiem ulicę, niemal tuż przede moimi nogami buldog zatopił kły w przeraźliwie skomlącym pudlu, którego sierść natychmiast zmieniła umaszczenie z nieskazitelnej bieli na czerwone od tryskającej krwi. W tym samym też momencie, wydająca nieartykułowane dźwięki przypominające skomlenie konającego pupila, jego prawowita właścicielka wbiła krzepko w zadek psiego oprawcy ściskany w dłoni widelec. Buldog, jakby pogoniony ukłuciem ostrogi, rzucił się wraz z dyndającym mu z paszczy truchłem pudla na drugą stronę ulicy, a mnie dosłownie w tej samej chwili uderzyła w plecy hamująca gwałtownie furgonetka. Zdążyłem jeszcze zauważyć, jak po drugiej stronie ulicy właściciel bestii usiłuje bezskutecznie rozewrzeć jej szczęki, nie zważając na ciosy zadawane mu na oślep przez zrozpaczoną właścicielkę praktycznie martwego już pudla. Zanim straciłem przytomność zdążyłem pomyśleć, że to może dzięki dźwiganemu na plecach tornistrowi nie poczułem żadnego bólu. Teraz też wiem, że wtedy samochody nie jeździły ulicami tak szybko jak teraz. Wiem teraz również, że być może w tym samym momencie mieszkającą nie tak wcale daleko od miejsca rozgrywających się wydarzeń Tetka mogła, wspiąwszy się uprzednio na rosnący w jej ogrodzie orzech, objadać się jego nie całkiem dojrzałymi owocami w zielonych łupinach, pozostawiających trudne do zmycia przez kilka następnych dni ślady.

dzień dwudziesty

No nie, praca od świtu do nocy nie jest dla normalnych ludzi. Przecież wliczając dojazdy, ludzie pracują dziś dłużej niż w XIX wieku, kiedy to rozpoczęła się walka o ośmiogodzinny dzień pracy. I nie można zapominać, że ludzie nie musieli wtedy tyle czasu tracić na dojazdy. W dużych miastach, gdyby nie metro i tramwaje, to chyba szybciej człowiek przemieszczałby się pieszo. Te pierdzielone samochody to gorsze od karaluchów, opanowały miasta i nie jest to na pewno koniec ich inwazji. Przecież toto się powinno się tępić jak najgroźniejsze dla życia i zdrowia ludzkości szkodniki. W miastach na pewno.
Idąc dziś na spotkanie z telewizyjną dziennikarka robiącą program o produktach mojej firmy nie mogłem się spodziewać tego, co zobaczyłem. A zobaczyłem, i nawet bliskie spotkanie trzeciego stopnia miałem z kobietą żywcem wyjętą z erotycznych komiksów. Blondyna w średnim wieku, z włosami do pasa, biust chyba dziesiątka, albo i lepiej, bo do takiej numeracji moja wyobraźnia raczej już nie sięga. Opięta spódnica do połowy uda, druciane okulary a la intelektualistka, no po prostu buchała erotyzmem. Zresztą wszystko na sobie miała opięte, wodząc swoim wyglądem na pokuszenie bladych młodzianków z podkrążonymi oczami. Pierwszy raz w życiu coś takiego dane było mi ujrzeć na żywo, a nawet dotknąć, ściskając dłoń na powitanie. Trudno nie przyznać się, że dreszcze były ;)

środa, 26 września 2007

Opowieści ściśle prywatne

Ale to wszystko było niczym w porównaniu z odbywającymi się trzy razy w tygodniu warsztatami. Poza najnormalniejszą w świecie fabryczną produkcją, warsztaty produkowały przedstawicieli klasy robotniczej. Do dziś na lewym przedramieniu w okolicy łokcia mam bliznę, pamiątkę po ataku uzbrojonego w młotek nauczyciela. Ręką zasłoniłem głowę. Atak nastąpił w momencie rozpoczęcia dzieła niszczenia dwustu świeżo wyprostowanych przy pomocy młotka metalowych prętów. Prostować je miałem za karę. Kiedy po wyprostowaniu dwusetnego następny zacząłem giąć, też młotkiem, do dziennika wstawiona została dwója. Jedynek odpowiednie ministerstwo jeszcze nie wymyśliło. Zażądałem więc oceny za te wyprostowane. Bez skutku. Zacząłem więc je na powrót giąć i wtedy nastąpił atak.

Na dachu szkoły, zresztą tego samego, w którym mieściło się technikum, królowała czerwona tablica upstrzona żarówkami. Po włączeniu prądu, poprzez odpowiednie kombinacje ich wykręcania i wkręcania, powstawał uświetniający państwowe święta świecący napis. Zbliżał się pierwszy dzień maja i kilka dni przed pochodem niezbyt ostrożny nauczyciel, ten sam, który wcześniej jako narzędzia perswazji używał młotka, wysłał dwóch uczniów, w tym mnie, na dach. Wręczył nam uroczyście algorytm wkręcania i wykręcania, dzięki któremu na dachu miała zaświecić jedynka i nazwa miesiąca. Czyli pierwszy maj. Stanęliśmy z Jackiem przy tablicy, a z dołu rozległ się krzyk nauczyciela, żeby niczego nie dotykać, bo on idzie wyłączyć prąd. Nie pamiętam, który z nas wpadł na pomysł, aby maj zastąpić nazwą męskiego organu, pisaną wtedy przez samo ha. Kiedy usłyszeliśmy, że można zaczynać, przystąpiliśmy do realizacji zbożnego dzieła. Zaczynało powoli zmierzchać, jak to zwykle o tej porze bywa późnym, kwietniowym popołudniem. Odkrzyknęliśmy, że wszystko gotowe, a niczego nieprzeczuwający nauczyciel poszedł włączyć bezpieczniki. Efekt przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Przechodnie i ludzie na przystankach zadzierali głowy, a my na tle świetlnego napisu wyliśmy ze śmiechu. Kiedy wrócił, z gardła nieszczęsnego nauczyciela dobył się histeryczny wrzask: - Spierdalać z dachu!

Następnego dnia pojawiłem się w szkole wraz z wezwanym na wyżej opisaną okoliczność ojcem. Kierownik warsztatów w towarzystwie nauczyciela zakomunikował zrezygnowany, że lepiej będzie, jeśli na warsztatach nie będę się więcej pojawiał. W zamian za to na świadectwie znajdzie się trójka. Obie strony umowy dotrzymały starannie.

Ojciec, czemu się w ogóle dzisiaj nie dziwię, stracił resztki cierpliwości. Przestał się do mnie odzywać. Jeśli chciał coś zakomunikować, czynił to za pośrednictwem mamy używając formy ,,pan”. Brzmiało to dość humorystycznie, kiedy w mojej obecności zobowiązywał mamę, aby temu panu czyli mnie coś przekazała. Musiałem pójść do pracy. Z fabryki, do której trafiłem, uciekłem gdzie pieprz rośnie po miesiącu. Wiedziałem, że jedynym ratunkiem jest dalsza edukacja, możliwa w tej sytuacji tylko w systemie wieczorowym, który polegał na łączeniu pracy z nauką. Wybrałem ogólniak, który musiałem zaczynać od pierwszej klasy. Musiałem też zacząć gdzieś pracować. Na przystankach autobusowych i tramwajowych pojawiły się pierwsze, orientacyjne rozkłady jazdy, z klauzulą braku gwarancji co do ich przestrzegania. Kiedy ta samospełniająca przepowiednia sprawdzała się, co zdarzało się niezwykle często, po prostu nie kasowałem biletu za przejazd. Wychodziłem z założenia, że skoro państwowa instytucja nie dotrzymuje umowy, ja również zwolniony jestem z jej wypełniania. Tak zaczęła się moja prywatna wojna z Miejskimi Zakładami Komunikacyjnymi czyli MZK. Przed kanarami w żadnym razie nie uciekałem, spokojnie pozwalając im spisywać moje dane. Kar płacić nie zamierzałem. Wojna trwała kilka ładnych lat. Któregoś dnia, byłem już wtedy na studiach, otrzymałem z MZK pismo, w którym na firmowym papierze używanym raczej do korespondencji z innymi instytucjami, jakiś urzędnik napuszonym językiem typowego biurokraty informował, że w związku z notorycznymi przejazdami bezbiletowymi, których przez lata całe się dopuszczałem, suma moich zobowiązań wobec MZK wynosi ponad pięćdziesiąt tysięcy złotych, co w owych czasach stanowiło równowartość dwudziestu pięciu średnich pensji. Gdybym zaległych opłat uiścić w ciągu siedmiu dni nie zamierzał, sprawa skierowana będzie na drogę postępowania karno-administracyjnego zgodnie z takim to a takim artykułem i takimż paragrafem. Szybko przygotowałem własny papier firmowy korzystając z wzoru dostarczonego przez nadawcę i równie biurokratycznym językiem odpisałem, iż w związku z notorycznym nękaniem mnie przez MZK wezwaniami do uiszczenia opłat za przejazdy bezbiletowe uprzejmie informuję, że w przypadku kontynuowania wspomnianego procederu też sprawę skieruję na drogę postępowania karno-administracyjnego w myśl artykułu takiego i takiego. W nawiasie dodałem, że zgodnie z wymyślonym przeze mnie artykułem, instytucji uprawiającej podobny proceder grożą sankcje w postaci licytacji taboru, ludzi i pozostałego majątku trwałego. Po kilku tygodniach, w identycznej jak poprzednio firmowej kopercie i takimż papierze, nadeszło pismo, w którym w lapidarnej formie stało, że pismo obywatela z dnia tego i tego niniejszym otrzymano. Po kilku miesiącach otrzymałem wezwania do stawienia się przed kolegium karno-orzekającym w charakterze obwinionego. Do zarzutu notorycznych jazd na gapę dorzucono obrazę państwowej instytucji. Przed obliczem kolegium, w skład którego poza dwiema kobietami wchodził przewodniczący rodzaju męskiego, wyłożyłem argumenty o rozkładach jazdy i warunkach wypowiadania przez jedną ze stron zawartej wcześniej umowy. Kiedy skończyłem, poczerwieniały z wściekłości przewodniczący zerwał się ze swojego miejsca i zanim ogłosił przerwę potrzebną do uzgodnienia werdyktu stwierdził, że nie spodziewał się od studenta usłyszeć takich bredni. Kiedy czekałem na wyrok, jedna z kobiet zasiadająca w składzie kolegium szepnęła, że niepotrzebnie zdenerwowałem pana przewodniczącego, który bardzo to wszystko przeżył. Z treści i tonu tego co powiedziała, biła wielka troska o jego samopoczucie. Nie wiem, czy wynikało to z przeoczenia czy z celowego zamiaru, ale wedle werdyktu ogłoszonego przez pana przewodniczącego, oprócz opłacenia kosztów postępowania administracyjnego w wysokości złotych stu, czekało mnie jedynie odpracowanie trzydziestu godzin na rzecz miasta w Miejskim Przedsiębiorstwie Oczyszczania. Z tej wojny wyszedłem więc zwycięsko.

dzień dziewiętnasty

Oj, przede mną na ulicy przez kilka minut szła dziwna para. Dziewczyna wysoka, zgrabna, długonoga, chód prosto z wybiegów dla modelek. Facet sięgał jej do ramienia, tłusty, łysiejący, w okolicach trzydziestki. Trzymali się za ręce. Ależ ona była zgrabna i jak się poruszała. Jeżeli z jej strony było prawdziwe uczucie, to tylko wspaniale by o niej świadczyło. Jeśli nie, to banalna historia jakich wiele niestety na tym wcale nie najlepszym z możliwych światów. Leibnitza teodeycea była w rzeczywistości rozpaczliwą próbą obrony bożego majestatu, nieustannie i zbyt często wystawianego przez rzeczywistość na ciężką próbę. Może blogosławieni będą tylko ci, co wzięli sie za pisanie blogów? ;)

wtorek, 25 września 2007

Opowieści ściśle prywatne

Przez cały ten czas wiedziałem, że muszę to wszystko opisać i dręczyły mnie wyrzuty sumienia, że jeszcze się do tego nie zabrałem. Jednak byłem pewien, że kiedyś nadejdzie taki dzień, w którym nic nie będzie zbyt ważne i będę musiał wszystko położyć na jedną szalę. Nie mogłem zapomnieć słów Ibn’Arabiego z trzydziestego rozdziału ,,Kitab al-isra ila al-maqam al-asra”. O tym, że kiedy poznamy już swoje tajemnice, nie pozostaje nam nic innego, jak czym prędzej wyruszyć im na spotkanie. To trochę tak, jakbyśmy zdziwionym spojrzeniem obrzucili perłę zachwycającą się mającym lada moment nadejść zachodem słońca. Jakoś w tym przypadku nie mogłem wyobrazić sobie Ibn’Arabiego pod jego pełnym imieniem. Muhyi ad-Din Ibn’Arabi al-Hatimi at-Ta’i, urodzony w 560 roku hidżry, 27 dnia miesiąca ramazan w Murcji. Biorę do ręki atlas świata i szukam na terenach Andaluzji położenia nieznanego mi dotąd nawet ze słyszenia miejsca. Leży dokładnie na trzydziestym ósmym równoleżniku na północ od równika i obydwu zwrotników. To południe Hiszpanii. Teraz zdałem sobie sprawę, jak o ileż ciekawsze są te poziome linie na mapach i globusach od południków, z których wyróżniający jest tak naprawdę jedynie zerowy i to tylko ze względów porządkowych. Według naszego kalendarza Ibn’Arabi, zwany przez swoich uczniów Wielkim Mistrzem, przyszedł na świat 7 sierpnia 1165 roku. Nadal nic mi to nie mówi i nie potrafię nawet na moment uchylić zasłony wyobraźni zakrywającej szczelnie tę postać. Może dlatego, że lubię mgłę i lubię wyobrażać sobie, że za jej oparami coś musi się kryć, nawet nie ważne co. Przypisywane mu autorstwo trzystu siedemnastu książek i fakt, że Andaluzją władała wtedy dynastia Almohadów, też nie zmieniają postaci rzeczy, jak nie zmieniają postaci rzeczy przenosiny w wieku siedmiu lat do Sewilli i poślubienie w młodym wieku Maryam bint’Abdun, co zresztą skończy się depresją. Dopiero nauki pobierane u Abu Ga’fara al-Uraym w portugalskim Silves ukoją jego stargane nerwy i dodadzą sił do trwającej całe życie wędrówki po ówczesnym świecie. Śmiertelne zmęczenie dopadnie go dopiero za kilkadziesiąt lat w Damaszku. Ciekawe, że według naszej rachuby czasu żył lat siedemdziesiąt sześć, natomiast według swojej lat tych było siedemdziesiąt osiem. Był wtedy dwudziesty ósmy dzień miesiąca rabi’a, zwanym też czasem rebi z cyfrą jeden lub dwa, tuż po niezrozumiałym i tajemniczym apostrofie. Kilkaset lat wcześniej prorok Muhammad opuścił pośpiesznie Mekkę, udając się w kierunku Medyny.

Jeśli zaś chodzi o mnie, chyba zbyt długo zwlekałem z rozpoczęciem swojej podróży lub też nie do końca sobie uświadamiałem, że wiedza o toczących nasz umysł sekretach nie musi być do końca pełna. Całkiem niedawno zdałem sobie sprawę, że to tylko kwestia znalezienia właściwego słowa, czy może zdania. Wiedziałem też, że najgorszy będzie moment zakończenia tej podróży. Bardzo się tej chwili boję, bo wiem, że będzie mi czegoś bardzo brakowało. Będzie mi brakowało ubierania w słowa towarzyszących wspomnieniom nastrojów i odkrywania w pozornie błahych historiach ukrytych dotąd znaczeń. Opowiedzenie tych historii było właściwie od początku przesądzone, zanim jeszcze wiele z nich zdążyło się w ogóle wydarzyć. Czy są prawdziwe? Nie jestem tego do końca pewien, ale w większości przypadków chyba tak. Jestem natomiast pewien, że nie do końca wiem, czy niektóre z nich rozegrały się w takich akurat dekoracjach, w jakich je umieściłem. Nie jest też wykluczone, że niektóre z tych historii mogły być zanurzone w całkowitej ciemności, mimo że opisałem je tak, jakby rozjaśniał je środek dnia. Nigdy też nie dowiem się, czy przypadkiem śmiejąc się z niektórych wydarzeń, tak naprawdę nie powinienem z ich powodu płakać.

Podejrzewam, że kiedy skończę opisywać nawet nie wiem czy naprawdę swoje życie, stanąć mogę nad brzegiem przepaści, na dnie której czekać będzie kilka niezałatwionych spraw i wszyscy ci, których tak bardzo kocham. Nie jest ich tak wielu. Tak się złożyło, że nie licząc jednego starego człowieka jakim jest mój ojciec, są to bez wyjątku same kobiety. W bardzo różnym wieku. Wiem, że niecierpliwie na mnie czekają. Jedna z nich chce powierzyć mi w zaklejonej kopercie swoją tajemnicę z prośbą, abym opisał wszystko własnymi słowami. Mimo, że nie jest to żaden z moich sekretów, obiecałem to zrobić.

Czuję, że za to wszystko co napisałem, może przyjść mi zapłacić. Nie znam tylko ceny. Ale tak chyba musi być. Coś za coś. Dziwię się, że jeszcze nie zaczęły garściami wypadać mi włosy ani rozchwiane zęby. Naprawdę nie wiem jak to będzie. Ale zapłacić przyjdzie prędzej czy później. To tylko i wyłącznie kwestia czasu. Ceną może być na przykład samotność, z którą na szczęście oswajamy się cos opowiadając.

dzień osiemnasty

W połowie października na dachu budynku firmy, w której pracuję, znajdę się trochę bliżej pana Boga. Pierwszy raz w życiu znajdę się na filmowym planie, co prawda nie jako aktor, a jedynie opiekun filmowej ekipy. Współczesna komedia, reżyserowana przez jednego z lepszych scenarzystów w kraju. A co do pana Boga, to zawsze zadziwiała mnie durna pewność niektórych ludzi co do jego istnienia czy też nieistnienia. Obydwa stanowiska są świadectwem pychy w stanie czystym, zakładającej ludzką wiedzę o sferach niebieskich. Dlatego najuczciwsze intelektualnie i pełne szacunku dla jego ewentualnego istnienia jest nasze zawieszenie jakichkolwiek sądów w tych sprawach. Być może po śmierci, o ile coś po niej jeszcze jest, przekonamy się.

poniedziałek, 24 września 2007

Opowieści ściśle prywatne

Ale zanim to nastąpiło, zdążyliśmy późnym wieczorem zobaczyć, jak znad korony leśnych drzew, na wysokości kilkunastu metrów, wynurzyła się świecąca złotym blaskiem tarcza wielkości dużego Księżyca, powoli szybując się nad granicą lasu. Obaj bez chwili wahania orzekliśmy, że nic, tylko dopadło nas UFO. Tarcza po kilku minutach zmieniła tor lotu i nie dając nam żadnego sygnału na powrót zniknęła tam, skąd przed chwilą przybyła. My natomiast musieliśmy przyspieszyć, aby zdążyć na ostatni autobus, na który odprowadzał mnie Mirek.

Najdziwniejsze w tym wszystkim nie było wcale zaobserwowane przez nas zjawisko. Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego to niecodzienne przecież wydarzenie nie wywołało w nas nawet śladu naturalnych w takich przypadkach emocji. Potraktowaliśmy je w niezrozumiały dla nas sposób niezwykle obojętnie, jakby widok latających po niebie ognistych tarcz był czymś naturalnym i codziennym. Zarówno w momencie z nią zetknięcia, jak i po upływie jakiegoś czasu. W moim wypadku ta niezrozumiała obojętność przetrwała do dnia dzisiejszego.

Jedynym budzącym wtedy jakieś tam podejrzenia związkiem z latającym nad lasem talerzem, poza hipotezą celowego wywołania przez kosmitów takiej a nie innej reakcji, było nasilenie się częstotliwości spotkań z ludźmi, którzy najwyraźniej brali mnie za kogoś innego. W przeciągu kilkunastu miesięcy od wizyty kosmitów zdarzyło mi się usłyszeć od mijanych na ulicy ludzi wypowiadane z uśmiechem ,,cześć!”, wraz z tym samym za każdym razem imieniem, które bez żadnych wątpliwości nie miało z moim nic wspólnego. Po kolejnym z takiej serii spotkań, które jeszcze miały to do siebie, że nigdy z powodu zaskoczenia nie zdążyłem wyjaśnić zaistniałego nieporozumienia, zacząłem podejrzewać, że mam po prostu sobowtóra. Zaintrygowało mnie to niepomiernie, ale zanim zdążyłem z powstałym w wyniku tego zdziwieniem coś zrobić, uliczne spotkania skończyły się równie nagle jak się zaczęły.

Dopiero po wielu latach zdarzyły się jeszcze dwa przypadki o podobnym charakterze. Pierwszy z nich miał miejsce na pewnym hucznie rozwijającym się przyjęciu. W pewnym momencie wkroczył na nie dość znany w środowisku filmowym człowiek, który rozejrzawszy się uważnie po obecnych zatrzymał swój wzrok na mnie, po czym machnął ręką w geście radosnego powitania i zaczął przebijać się przez rozbawiony tłum najwyraźniej w moim kierunku. Znać już było po nim, że przyjęcie, na które właśnie dotarł, nie było dla niego tego wieczoru pierwszym. Usiadł obok i niemal natychmiast przepił do mnie zawartością napełnionego właśnie kieliszka pytając jak gdyby nic, co u mnie słychać. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że dobrze, on na identycznie w treści pytanie zrewanżował się identyczną jak moja odpowiedzią i tak rozmawiając ze sobą jak starzy znajomi kilkakrotnie powtórzyliśmy czynność gaszenia pragnienia. Wreszcie w pewnym momencie, kiedy moja ciekawość dalszego rozwoju wypadków została w wystarczającym stopniu zaspokojona, wyznałem, że podejrzewam nieporozumienie, ponieważ bez wątpienia widzimy się po raz pierwszy w życiu. Niestety nie dotarło to do mojego świeżo poznanego znajomego, ponieważ był już w stanie, w którym z otaczającej rzeczywistości niewiele do niego docierało. Nie było więc najmniejszego sensu kontynuować tych ledwie rozpoczętych dociekań, w zaistniałej sytuacji z góry skazanych na niepowodzenie. Ponadto zwracając się do mnie nie użył ani razu jakiegokolwiek imienia, bowiem od pierwszych zamienionych słów zwracaliśmy się do siebie w drugiej osobie liczby pojedynczej.

Drugi przypadek wydarzył się w zupełnie innym miejscu i równie zupełnie innych okolicznościach. Na przystanku w pobliżu kościoła świętej Anny czekałem na autobus, kiedy w pewnym momencie zauważyłem, że ktoś mi się z uśmiechem przypatruje. Natychmiast zorientowałem się, że mam do czynienia z pewnym literatem, znanym wtedy dość dobrze z głośnego powrotu do kraju ze swej drugiej ojczyzny, do której kilka lat wcześniej wyjechał. W ojczyźnie numer dwa nie mógł znieść męczącej go, na każdym kroku manifestowanej religii. Fakt jego powrotu ze znanych sobie tylko powodów odnotowała telewizja i stąd znajomość jego twarzy. Odpowiedziałem niepewnym uśmiechem, co natychmiast skwapliwie wykorzystał do przywitania się i zadania sakramentalnego w takich przypadkach pytania o to, co słychać. Rozumiejąc wymogi obowiązującej w takich przypadkach konwencji odpowiedziałem, że wszystko dobrze. Takiej też samej odpowiedzi doczekałem się na udawaną zwykle w takich sytuacjach ciekawość rodzaju dźwięków dochodzących do uszu naszych niezobowiązujących rozmówców, choć w tym przypadku konwencjonalna zwykle odpowiedź uzupełniona została pewnymi zastrzeżeniami i uwagami o radości z niespodziewanego spotkania. Tak jak w pierwszym przypadku nadmiar wypitego alkoholu uniemożliwił skutecznie wyjaśnienie zaistniałego nieporozumienia, w przypadku drugiego podobne skutki spowodował nadjeżdżający autobus, na który oczekiwał mój nieznajomy mi nowy znajomy.

Te intrygujące przypadki można było wyjaśnić jedynie na dwa sposoby. Albo rzeczywiście po mieście krążył do złudzenia przypominający mnie człowiek, albo też prowadziłem podwójne życie i bywałem w miejscach, w których wydawało mi się, że nigdy nie byłem i właśnie tam poznawałem zaczepiających mnie ludzi, tylko o tym szybko zapomniałem. Gdyby nie imię, które padało w spotkaniach poprzedzających dwa ostatnie, skłaniałbym się raczej do treści drugiej części tak postawionej alternatywy. Potem wszystko wróciło do normy, to znaczy na powrót byłem sobą i nieznajomi przestali brać mnie za swojego znajomego. Jedyną pamiątką opisanych wydarzeń pozostało zasłyszane podczas pierwszych spotkań imię, którego użyłem jako redakcyjnego pseudonimu w amerykańskim miesięczniku. Na dokładniejsze dociekania w tej sprawie nie przejawiałem nigdy więcej wyraźniejszej ochoty.

Pewne wyjaśnienia w tej kwestii mógł wnieść poznany przed rewolucją, pochodzący z Bratysławy Tomasz, który uczył się sztuki pisania scenariuszy w praskiej szkole filmowej i dość często bywał w Polsce. Podczas jakiegoś spotkania podzieliłem się podejrzeniami co do faktu istnienia swojego sobowtóra, a on obiecał coś wymyślić. Nie znał oczywiście dwóch ostatnich przypadków, które nastąpiły później. Niestety nie zdążył nic w tej sprawie zrobić. Tomasza podczas spotkania w górach polskich i czechosłowackich dysydentów namierzyły tajne policje któregoś z państw, co moje dalsze spotkania z nim skutecznie uniemożliwiły. Z Tomaszem, co z kolei opowiedziała ukrywająca się przez jakiś czas w naszym mieszkaniu jego rodaczka, zaczęły się dziać przerażające rzeczy. Usunięto go ze studiów, wcielono siłą do armii i skazano na pozbawioną perspektyw wegetację w rodzinnej Bratysławie. Odebrał sobie w niej życie, czego wcześniej bezskutecznie próbował w koszarach. Opowiadająca mi losy Tomasza jego rodaczka mogła ukrywać się w naszym kraju tylko dlatego, że poszukująca ją sfora policyjnych psów gończych była przekonana, że znajduje się na wschodnich terenach podzielonego jeszcze wtedy państwa niemieckiego. Jednak do NRD tacy ludzie nie uciekali. Choć w oglądanym kilka lat później filmie właśnie NRD było ziemią obiecaną dla jednego z głównych tego filmu bohaterów. Rodaczkę Tomasza znałem pod imieniem identycznym z brzmieniem nazwiska aktora grającego właśnie tę postać. Ale to był tylko film, a ukrywającej się w naszym kraju dziewczynie szło niemal dosłownie o życie. Zastał ją u nas czas naszej rewolucji i na szczęście dopiero wtedy polska policja polityczna wpadła na jej trop. Wydanie jej w ręce politycznych oprawców skutecznie uniemożliwił związek zawodowy, który całej rewolucji był sprawczą siłą. Dzięki postawie między innymi jednego z jej przywódców, z którym łączą mnie dziś przyjacielskie więzy, mogła wyjechać do bezpiecznej Austrii. Dopiero w czasie całego związanego z tym zamieszania dowiedziałem się, jak naprawdę nazywała się ocalona dziewczyna, która opowiedziała mi tragiczny koniec Tomasza.

dzień siedemnasty

Jakieś trudności mam, żeby spłaszczyć tego swojego bloga do wymiarów codzienności, czyli życia samego. Odkąd zacząłem go pisać to jakbym słuch utracił na szmery banalności, docierające zwykle mimowoli. Czasami mam takie wrażenie, że tak naprawdę niewiele różnimy się od nietoperzy, których lot pełen gwałtownych i ostrokątnych zwrotów przywodzi na myśl ludzki sposób funkcjonowania na co dzień. Jak nietoperze ze swoich ultradźwięków, tak i my korzystamy ze swoich wszystkich zmysłów starając mniej lub bardziej udolnie omijać stawiane nam przez życie przeszkody. Po pewnym czasie, z upływem lat, robimy to cokolwiek mechanicznie, jakby z przyzwyczajenia, nie umiejąc cieszyć się z okruchów rzeczywistości, z których składa się nasze życie. Dlatego takie ożywcze są lektury rozmaitych szmatławców, w rodzaju ,,Super Expresu", gdzie możemy cieszyć się językiem opisującym świat pełen rozmaitych bestii i zwyrodnialców, jak określani są zwykle opisywani tam osobnicy. Oczywiście nie można popaść w groźną przesadę, codzienna porcja takich lektur czy telewizyjnych programów mogłaby sprowadzić nas do roli przeżuwaczy tej strawy, bez której trudno byłoby żyć.

niedziela, 23 września 2007

Opowieści ściśle prywatne

Wracając do rzeczywistości to muszę powiedzieć, że nie miałem najmniejszego zamiaru wybierać się do żadnego teatru operowego. O względach powodujących mój niezbyt przychylny stosunek do tej niezrozumiałej hybrydy muzyki i przedstawienia teatralnego po części wspomniałem w trakcie rozmowy z zaginionym w tajemniczych okolicznościach kolekcjonerze nagrań barokowych oper. Jednak mimo to, któregoś wieczoru ubrany w czarny garnitur, śnieżnobiałą koszulę z niezbyt obcisłym kołnierzykiem i srebrzystoszary krawat we wzory wynikające jedynie z krzyżujących się splotów materiału, usiadłem wygodnie na swoim miejscu widowni Metropolitan Opera House. Pamiętam, że fotel obity był czerwoną, przypominającą atłas tkaniną. Zresztą było to jedno z ostatnich wolnych miejsc, przynajmniej tak mi powiedziano w kasie teatru. W tym dość dla siebie egzotycznym miejscu znalazłem się nie tyle, żebym bardzo chciał obejrzeć to dzieło Pietro Mascagniego. ,,Cavalleria rusticana” obchodziła mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg, jak również nie obchodził mnie w ogóle fakt, że miało to być w tym wykonaniu przedstawienie premierowe. Nie mówiły mi też nic nazwiska głównych wykonawców. O uszy obiło mi się jedynie nazwisko Julii Vanade, która miała śpiewać partię Santuzzy. Trochę też ciekawiło mnie, czy pochodzenie dyrygującego orkiestrą Gianandrei Gavazzeniego miało tu jakieś znaczenie. Wybrałem się tam głównie dlatego, bo bardzo mnie ciekawiło, czy coś podczas przedstawienia lub bezpośrednio po jego zakończeniu może się wydarzyć w związku z zapowiadaną tam obecnością niejakiego Michaela Corleone, wielokrotnie oskarżanego w przeszłości o nigdy nieudowodnione związki z włoską mafią. Rzeczywiście zajął wtedy wraz z rodziną miejsca w znajdującej się na piętrze loży. Z wiadomości dotyczących szczegółów przygotowywanej od pewnego czasu premiery, zapowiadanej jako wydarzenie godne najwyższej uwagi, moją uwagę zwróciło jedno zdanie z jakiegoś artykułu na ten temat. Dotyczyło one ustawiania na widowni i na scenie wielu kamer oraz podjęcia się przez jednego z przedstawicieli znanej i wpływowej rodziny Coppolów sfilmowania całego tego wydarzenia. Już sam ten fakt był dla mnie wystarczającym powodem, aby wbrew własnym upodobaniom znaleźć się tego wieczoru w tym miejscu. Czułem, że tego wieczoru może wydarzyć się coś bardzo ważnego i zarazem niezbyt bezpiecznego, dlatego wolałem na przedstawienie wybrać się sam. Od momentu jego rozpoczęcia nie mogłem spokojnie usiedzieć i co jakiś czas, nazbyt chyba często dla prawdziwych bywalców tego typu przybytków, odwracałem do tyłu głowę chcąc zobaczyć, co dzieje się w loży . Co i rusz wchodzili tam jacyś ludzie i szeptali coś do ucha głowy rodziny Corleone, pozornie zasłuchanego w płynący ze sceny śpiew i muzykę. Coś niewątpliwie wisiało w powietrzu, choć nie podejrzewałem wtedy, że to, co stanie się to na schodach prowadzących do głównego wejścia budynku, będzie miało wymiar antycznej tragedii. Mało kto wie, że Michael Corleone prawdopodobnie wiedział co się na tych schodach stanie. Nie jestem upoważniony wyjaśniać skąd o tym wiedziałem. Nie wiem jednak dlaczego w żaden sposób nie wpłynął na znany mu dokładnie bieg późniejszych wydarzeń. Podejrzewam, że mógł być coś winien rodzinie Coppolów i jego zachowanie mogło mieć związek z efektem poufnych negocjacji, jakie od pewnego czasu toczyły się pomiędzy przedstawicielami obydwu rodzin. Na Sycylii, skąd obydwie się wywodziły, takie problemy rozwiązywano kiedyś przy pomocy lupary. Ale teraz były już zupełnie inne czasy i zaczęły powoli obowiązywać zupełnie inne obyczaje. W każdym bądź razie stało się co stać się miało, a mnie w tłumie przerażonych gapiów, teraz to sobie przypominam dokładnie, mignęła twarz mężczyzny, którego od początku tak intensywnie usiłuję odnaleźć w wydarzeniach z bliższej i dalszej przeszłości. Wtedy nie zwróciłem na niego żadnej uwagi, bo niczym szczególnym się nie wyróżniał. Tylko przypadkiem i bezwiednie zarejestrowała go moja pamięć. Niby skąd miałem wtedy wiedzieć, jakie to może być ważne. Jak na razie jest to jedyna sytuacja, poza oczywiście tą dla mnie najważniejszą, w której przypomniałem sobie jego obecność. W chwili obecnej nic nie wskazuje na to, abym przypomniał sobie inną. Powoli zaczynam wątpić, czy kiedykolwiek to nastąpi. Można przecież wyobrazić sobie taki rozwój opisywanych wydarzeń, że nie dowiem się tego nigdy. A może niepotrzebnie w ogóle nadwyrężam pamięć tropiąc w jej zakamarkach tę twarz. Z drugiej jednak strony przecież chyba każdy z nas chciałby wiedzieć, gdzie wcześniej widział człowieka, spotkanie z którym byłoby tak brzemienne w skutki. Ostatecznie umiera się tylko raz. Wszystkie następne śmierci są tylko niewyraźnym echem tej pierwszej, jedynej i niepowtarzalnej. Tych następnych jest bardzo łatwo uniknąć, jeśli tylko te pierwszą przetrwamy bez większego uszczerbku. Tylko czy my kiedykolwiek będziemy wiedzieć, która z nich jest tą najważniejszą? Dodajmy również, że nawet ta dla nas najważniejsza, mors major, przypomina w swym wyobrażeniu naszyjnik złożony z nanizanych na nitkę paciorków, z których każdy to jedna z naszych śmierci mniejszych, mors minor, będących w istocie naszymi na wieki martwymi uśmiechami, zdziwieniami i uczuciami. W gruncie rzeczy jest to po prostu wszystko, dla czego w ogóle chcemy żyć. Tak naprawdę całkiem i w pełni umieramy wtedy, kiedy wszystko inne dla nas najważniejsze stanie się bez żadnych wątpliwości martwe. Jeżeli zaś choć jedna z tych rzeczy będzie dawać jakiekolwiek oznaki życia, możemy być pewni, że i my również jeszcze żyjemy.

Najwyraźniej rozpaczliwą walkę z upływającym czasem widać na twarzach starych, kiedyś pięknych aktorek oraz w postaciach równie starych tancerzy. Zachowując w podeszłym wieku gibkość swojego ciała, właściwą jedynie młodości, zaprzeczają tym samym przemijaniu. Nie godzą się na upływ czasu i jest coś w ich heroizmie godnego najwyższego szacunku. Obrazują w istocie ludzkie życie, z właściwym mu nieuchronnym zakończeniem. A jednak mimo to żyjemy, pomimo że dobrze wiemy, jak to się wszystko skończy. Ja również, co nie znaczy wcale, że śmiałbym porównywać się do starych baletmistrzów, mimo że przecież dobrze wiedziałem, co czeka mnie na pustej ulicy. Wbrew znaczeniu wszelkich znaków na niebie i ziemi, wszystko najlepiej jak umiem opisałem i zamierzam wybrać się na ten najważniejszy w moim życiu spacer. Zmęczyły mnie w pewnym momencie najniewinniejsze nawet przechadzki. Zmęczyło mnie również jałowe wypatrywanie spraw ostatecznych i zamierzałem na tym spacerze stanąć z jedną z nich oko w oko. Nie miałem już w pewnym momencie więcej sił czegokolwiek się obawiać. To wszystko brało się z pełnej rezygnacji bezsilności, a nie każdy może być do końca gladiatorem. Ja na pewno od pewnego momentu nim nie byłem.

dzień szesnasty

Tym razem spodziewany jak najbardziej koniec lata, czyli pierwszy dzień jesieni. Lada dzień nadejdą poranki pełne mgły, która niemal szczelnie zakryje wszystko to, co powinno być zakryte przed naszymi spojrzeniami. Ale niestety nie na długo. Przyjdzie deszcz, przyjdzie wiatr pędzący po niebie ciemne chmury, co słabszych opętają demony smutku. Nie wiem co miał na myśli Eliot w ,,Ziemi jałowej", kiedy pisał, że najokrutniejszy miesiąc roku to kwiecień. Dojrzała jesień okrutna jest o wiele bardziej.

sobota, 22 września 2007

Opowieści ścisle prywatne

Prawdopodobnie po drugiej stronie ulicy, tej z parzystymi numerami, można zobaczyć i nawet dotknąć niektórych bogów, którzy jak podejrzewam rodzą się i umierają na niebiesko, w przeciwieństwie do szarych barw naszej rozpaczy. Taki kolor doskonale zlewa się z tłem i nie widać wtedy wyraźnie kształtów biedy i cierpienia. Bardzo jestem niektórych bogów ciekaw, szczególnie tych, co potrafią ledwo dostrzegalnym ruchem ręki zsyłać deszcze, a i zdarza się, że całe roje komet. Wiele osób głęboko wierzy, że nigdy nie umierają i niczego się nie boją. W półlegalnie kolportowanych przewodnikach można poczytać jak tam naprawdę jest, choć poszczególne wydania potrafią zasadniczo się różnić, jeśli chodzi o szczegóły. Nie ma na przykład pewności co do deszczów, które podobno nigdy tam nie padają. Co do jednego panuje całkowita zgoda. Chodzi o jedną z największych atrakcji, jaką jest podróż na drugą, tę wiecznie ciemną stronę księżyca. Ci, którzy tam byli, opowiadają o szybujących po niebie stiukowych albatrosach i mosiężnych likaonach z wiernie odlanym skowytem, uważnie nasłuchujących pulsującego światła gwiazd.

Na ostatnich stronach wszystkich chyba bez wyjątku przewodników po tamtej stronie można przeczytać wytłuszczone czerwonym drukiem ostrzeżenie związane z tymi, których kiedyś zdradziliśmy. Niestety jest to jedyna temu poświęcona informacja. Więcej znaleźć można w wydanej w 1921 roku w Paryżu przez Claude’a Auge w jednym egzemplarzu książce, której tytuł odczytać można jedynie przy pomocy lupy. Jest ukryty na płóciennej okładce w łososiowym odcieniu w finezyjnych liniach rysunku przedstawiającym profil dziewczyny w wieńcu na głowie, która wpatruje się w trzymany delikatnie dwoma palcami lewej dłoni kwiat dmuchawca i swoje w nim odbicie. Część kwiatu zdmuchnął może powiew wiatru albo nieśmiały oddech dziewczyny i widać wyraźnie, choć nie jest to narysowane, że stoi ona na łące, nad którą płyną rozświetlone słońcem obłoki. Kiedy spojrzymy na rysunek przez szkło powiększające i odchylimy spadające na prawe ramię dziewczyny włosy, na jej ramieniu zobaczymy wytatuowany napis ,,Je seme a tout vent”, który jest tytułem tego pozbawionego autora dzieła. Począwszy od prawej kolumny strony tysiąc pięćset sześćdziesiątej dziewiątej aż do połowy też prawej kolumny strony tysiąc pięćset siedemdziesiątej siódmej, dowiedzieć się można więcej szczegółów na temat wspomnianych zaledwie jednozdaniowych ostrzeżeń, dotyczących możliwości niezbyt przecież przyjemnych spotkań z ludźmi kiedyś przez nas zdradzonych. Podobno można ich tam spotkać na każdym kroku i nie ma wtedy mowy nawet o odrobinie litości. Tak to już jest i nie warto wnikać dlaczego. Kto takie spotkanie zniesie z przyrodzoną ciałom astralnym godnością, ten może w zamian na okrągło oglądać całe swoje życie i nawet co nieco, oczywiście w granicach rozsądku, w nim pozmieniać. Ale to zależy od decyzji pewnego człowieka, o którym mówią, że był kiedyś rybą albo ptakiem i bardzo sumiennie wypełniał obowiązki wichru. Bardzo za wszystkim tęsknił, a najbardziej za wplątanym w cierniowe kolce zapachem bzu i świstem ledwo co puszczonego w ruch garncarskiego koła. Łatwo go poznać po zachowaniu się drzew, a mówiąc precyzyjniej liści, kiedy przechodzi obok nich zbyt blisko. Uwierzę we wszystko, ale nie w to, że milkną wtedy przerażone. Jest napisane, że kiedy uda mu się zapomnieć do ostatniej litery treść wszystkich kiedyś przeczytanych ksiąg, będzie mógł na moment wrócić tam skąd przyszedł, dokładnie trafiając w czas, w którym wkroczył na ścieżkę grzechu i występku. Sam doszedł do wniosku, że wystarczy wtedy tylko ledwo dostrzegalne skinienie palcem i uruchomiony w ten sposób ciąg następujących po sobie zdarzeń odbędzie się w zupełnie innej konfiguracji. Nie znaczy to jednak wcale, że będzie mógł na nowo przeżyć swe zmarnowane życie. Będzie je mógł tylko z bezpiecznej odległości obserwować i wcale nie jest pewne czy wszyscy ci, którym za życia wyrządził jakąkolwiek krzywdę, zdołają cokolwiek zauważyć. Innymi słowy zobaczy swoje życie takim, jakim chciałby żeby było i nic więcej, choć moim zdaniem jest to niezwykle dużo.

dzień piętnasty

Ale numer, Kwaśniewski znowu się uchlał, tym razem w Kijowie, z pijackim uśmiechem zdradzającym wewnętrzne rozanielenie coś bredził po rosyjsku do studentów, zaczynając łamaną angielszczyzną. Ależ to żałosna postać. Piękną serię ma ostatnio. Najpierw wywiad dla niemieckiej gazety jadący na Polskę pod rządami Kaczyńskich, z którego się potem wycofuje, następnie wystraszony krajowymi reakcjami głosi w USA coś odwrotnego, że w Polsce demokracja ma się dobrze, potem ma wygłaszać laudację z okazji jakiejś nagrody koleżce Schroderowi, z której też rakiem się wycofuje.Po spłoszeniu się śledztwami o biznesach Solorza (Elektrim, pożegnanie Lisa), kolej na spłoszenie TVN, które nagle zmieniło polityczny front. Dziennikarze z tej stacji widać dostali od swoich szefów polecenie zdjęcia medialnego parasola znad czerwonych, co widać już dziś po Sekielskim - patrz jego sposób prowadzenia rozmowy z politykami kilku czołowych partii o zachowaniu sie Kwaśniewskiego. Swoją droga ten ostatni piękny prezent wyborczy zrobił PIS-owi.

piątek, 21 września 2007

Opowieści ściśle prywatne

W świecie oglądanym przez pryzmat pamięci nic właściwie nie jest takie, jakie naprawdę było. Czasami rzeczy najważniejsze układają się na podobieństwo obrazów, oglądanych kiedyś w dziecinnej zabawce zwanej kalejdoskopem, który w rzeczywistości był zaślepioną lustrzanym ekranem tekturową lunetą. Zobaczyć przez nią można było kolorowe szkiełka, układające się przy potrząśnięciu w różne za każdym razem mozaiki o nieistniejących w znanym nam świecie wzorach. Ich niezrozumiałe piękno zapierało czasem dech i mogliśmy podejrzewać, że dane jest nam oglądać obrazy, których kontemplacja była raczej przywilejem aniołów, aniżeli zwykłych śmiertelników. Teraz wiem, że tak wyglądają fraktale.

W świecie pamięci rzeczy błahe urastają czasem do rangi spraw niemal życia i śmierci, a te z kolei, które naprawdę miały kiedyś dla nas takie znaczenie, stają się nic nie znaczącymi wspomnieniami. Pamięć z natury rzeczy nie bywa sprawiedliwa, choć nie ma oczu przesłoniętych przepaską rzekomo umożliwiającą sprawiedliwe wyroki. Pamięć oczywiście płatać nam może najrozmaitsze figle, nie zdając sobie sprawy z ich czasem niezbyt przyjemnych konsekwencji. Pamięć jest w zasadzie od nas niezależna, choć istnieją sprawy, o których nawet ona nie jest w stanie zapomnieć. Do tego rodzaju spraw niewątpliwie należą wszystkie tu opowiedziane historie. Zdając jednak sobie sprawę z ułomnej natury pamięci, należy też zdawać sobie sprawę, że do hierarchii ważności opisanych wydarzeń nie należy przykładać zbyt wielkiej wagi. Ale z drugiej strony wobec wyroków pamięci w rzeczywistości jesteśmy bezradni jak dzieci. Nigdy nie będziemy w stanie pojąć dlaczego opowiedzieliśmy te, a nie inne historie. Dlatego nawet opowieści od początku do końca zmyślone należy traktować tak, jakby naprawdę się wydarzyły. Bo przecież wydarzyć się mogły, tylko o tym zapomnieliśmy. Traktując wymyślone od początku do końca historie jak prawdziwe niczym nie ryzykujemy, co niewątpliwie groziłoby nam w przypadku przykładania do opowiadanych przez nas historii nieistniejącego probierza prawdy.

dzień czternasty

Trwa nieubłaganie wyborcza jazda, wszyscy kandydaci są mądrzy, prawi i chorzy na dobro całego społeczeństwa. To takie żałosne, że bez najmniejszych nawet objawów wstydu obiecują złote góry. Tuż po wyborach swoich wyborców mają od razu w dupie. Aż do następnego razu. Ale dopóki nie będzie tak, że wyborcy tych wybrańców narodu nie będą mogli w czasie trwania kadencji odwoływać za wyborcze kłamstwa, niewiele się zmieni. Pieprzenie o obywatelskim obowiązku łażenia na wybory przyprawia o mdłości. Jedna z pierwszych decyzji sejmu kontraktowego z czerwcowych wyborów 89 był zapis, że posłowie nie reprezentują swoich wyborców tylko cały naród. I przed tym niby narodem ponoszą odpowiedzialność. Niektórzy podobno przez panem Bogiem.

czwartek, 20 września 2007

Opowieści ściśle prywatne

Jedynie na Targówku mowa ludzka nie była tak skomplikowana, a Pan Bóg objawiał się również w genus femininum, bez najmniejszych choćby odchyleń w kierunku numerus pluralis. To była oczywiście Bozia, której obecność, jak teraz widzę, najpełniej objawiała się wtedy, kiedy na każdym uchu niczym klipsy powiewały nam wyrastające ze wspólnego korzonka dwie czereśnie, a do nosów przyklejaliśmy wirujące jeszcze przed chwilą na wietrze na parze zielonych skrzydeł nasiona klonu. Równie dobrze mogliśmy je zbierać wprost spod drzew albo wręcz zrywać z gałęzi. Chociaż to nie był jedyny moment namacalnego wręcz odczuwania obecności Bozi. Mogła również być w smaku owoców rosnącego na sąsiedniej ulicy morwowca, oranżady w proszku wysypywanej wprost na język, oraz robionego przez mamę podpiwka. Na pewno była też w wielu innych rzeczach, tylko nie mogę ich teraz sobie przypomnieć. Jednak na pewno nie mogło jej być w wersetach sprośnej poezji, wypisywanej na drzwiach i ścianach wspólnych dla wszystkich mieszkańców Pekinu toalet wybudowanych którejś wiosny lub jesieni. Pisane były jednym i tym samym charakterem pisma, co sprawę tajemniczego poety czyniło jeszcze bardziej intrygującą. Jedyny raz pojawił się dwuwiersz nakreślony inną już na pierwszy rzut oka ręką i było to w istocie pewne przesłanie do autora pozostałych wierszy. Bo to, że był tylko jeden, nie ulegało najmniejszej nawet wątpliwości. We wspomnianym przesłaniu komentator tej szaletowej twórczości życzył sodomicznych wrażeń ,,temu poecie, co pisze wiersze w prewecie”. Z dzisiejszej perspektywy nie uważam, aby zasługiwał na tak haniebne potraktowanie. Musiał być bowiem obdarzony nie taką znowu odrobiną talentu, który niestety zaprzedał w służbie muzom dość frywolnym. Nie mogę oprzeć się pokusie zaprezentowania chociaż kilku próbek jego twórczości zastępując, na ile to jest możliwe, wulgarne wyrażenia łagodniejszymi odpowiednikami wyróżnionymi kursywą. Tytuły, których te wiersze nie miały, zmuszony byłem nadać sam.

WALKA POSTU Z KARNAWAŁEM

za stodołą w starym kuble

pokrywały się dwa wróble

na to wrona do nich kracze

już nie kryjta się smarkacze

bo ja wrona doświadczona

pokrywana przez gawrona

ARCADIA

dawniej młodzian w skórę odzian

miał kuśkę jak wieża

i tą kuśką jak maczugą

napindalał zwierza

a dzisiaj studencik

kuśkę ma jak pręcik

zmiętoszony, pognieciony

ma swój instrumencik

a dawniej dziewice

miały cyce jak donice

i żelazne pice

a dzisiaj niewiasta – ledwo jej odrasta


KAPRYS

wyszedł król w złocistej szacie

kazał wszystkim ściągać gacie

kto nie ściągnie swoich gaci

temu kuśkę utną kaci

wyszedł rycerz na waleta

napiął kuśkę jak sztyleta

napiął jaja jak balony

jak nie pryknie pindolony


aż się zatrząsł zamek cały

panny z łóżek pospadały

a kondomy z górnej półki

wirowały jak jaskółki

CIEKAWOŚĆ

za stodołą, za górami

srał chłop kaszą z burakami

rozgrzebywał pazurami

i przyglądał się swej kupie

jaki ciężar nosił w dupie

KONWERSACJA

rzekła kiedyś pipa pupie

my nie chodźmy razem w kupie

bo ty prukasz, hałasujesz

I robotę całą psujesz

na to pupa rozgniewana

ach ty pipo zafajdana

cię ćmykają, tobie płacą

a mnie biją kij wie za co

Podejrzenia co do autorstwa cytowanych utworów nie prowadziły do nikogo i bardzo szybko pochłonęły mnie inne sprawy. Jak chociażby łapanie w puste pudełka po zapałkach bzyczących trzmieli, nazywanych nie wiedzieć czemu bąkami. Schwytany owad wydając charakterystyczne i sobie tylko właściwe dźwięki, stawał się sercem przykładanej do ucha żywej pozytywki. Tak w ogóle to prawie wszystkie latające i skaczące owady, z wyjątkiem much, były obiektem nigdy nienasyconego pożądania. Podobnie jak cykające świerszcze i wydające podobny odgłos zegarki. Z tymi ostatnimi udało mi się kiedyś zostać sam na sam i nie skończyło to się dla nich najlepiej. Kiedy próby dostania się do ich wnętrza spełzły na niczym, rzucałem nimi o ścianę. W przypadku budzika przyniosło to zamierzone efekty. Pod jego obudową zobaczyłem, po raz pierwszy w życiu, niezrozumiałe w swym pięknie kłębowisko zębatych kółek i pozostałych części tajemniczego mechanizmu. Podobnie czułem się, kiedy po raz pierwszy dostałem się do środka kobiety, a jeszcze wcześniej, kiedy odkryłem przyjemność związaną z wydobywaniem się ze mnie białego, gęstego płynu. Tego typu fascynacje musiały się jakoś wiązać z późniejszym niepokojem, wywołanym przeczytaną gdzieś wzmianką na temat prób operacji, które mieli rzekomo wykonywać na sobie osiemnasto i dziewiętnastowieczni chirurdzy. Do dziś nie mogę tego pojąć, mimo że moja wiedza bogatsza jest o opisane i oglądane w kinie przypadki seppuku. Pamiętam, że złowionej kiedyś ćmie wypreparowałem z odwłoku wnętrzności i rozcięty odwłok dokładnie zaszyłem. Miałem podstawy przypuszczać, że mimo przebytej operacji robak będzie mógł dalej fruwać. Takich złudzeń już nie miałem, kiedy schwytaną nie bez wysiłku muchę pozbawiałem skrzydeł i wszystkich kończyn. Do dziś nie umiem dla much znaleźć przekonywującego uzasadnienia faktu ich występowania w przyrodzie, poza tym, że mogą być jednym z elementów pożywienia dla tych spośród ptaków, które nie czują do nich porównywalnego z moim obrzydzenia. Podobnymi uczuciami darzę jeszcze inne zwierzę, które z racji swej zatrważającej liczebności nie może być traktowane jako pożywienie dla czegokolwiek. Chodzi o szczury, które również nie mogą wykazać się przed nikim i niczym swą przydatnością. Jeśli nawet niektórzy ludzie potrafią dostrzec u nich z niewyjaśnionych powodów ślady urody, to w stosunku do much o takich upodobaniach nie słyszałem. Muchy bowiem brzydkie są z natury, a ich brzydotę potęguje jeszcze wspomniany syndrom bycia zbędnym. Doskonale potrafię wyobrazić sobie świat pozbawiony much i szczurów. Bez żadnego dla kondycji takiego świata uszczerbku. Ten rodzaj intelektualnego eksperymentu jest dla mnie jedynym i podstawowym kryterium rozstrzygania przydatności dla świata kogokolwiek i czegokolwiek. Nie można przecież wyobrazić sobie świata na przykład bez powietrza, którym oddychamy, czy widoku ukochanej osoby. Ale bez zapachu już łatwiej i jest to kolejne zjawisko, które do funkcjonowania naszego świata nie jest konieczne. Następnie paznokcie i włosy, oraz bez żadnych wątpliwości modne kreacje. Gdy dodamy jeszcze do tej kolekcji rozmaitej maści polityków i innych sprzedawców marzeń, lista przedmiotów bezużytecznych będzie niemal kompletna. Mówię niemal, ponieważ na przykład w kwestii mostów nie mam do końca wyrobionego zdania. Niby wszystko jest z nimi jasne i nie budzące wątpliwości, ale mimo wszystko jakieś pozostają. Nie potrafiłem zrozumieć ludzi pragnących za wszelką cenę przeprawiać się na drugi brzeg. Przecież wszystko, co dla nas najważniejsze, odbywa się i tak po tej jednej, właściwej stronie rzeki. Przeprawianie się przez wartki nurt na drugi brzeg nie przynosi właściwie nigdy nic dobrego, jak było to w moim przypadku. Ostatecznie przecież gdyby nie mosty, nie musiałbym teraz zastanawiać się, dlaczego wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej. Skłaniałbym się raczej do sądu, że drugie brzegi rzek należy oglądać z bezpiecznej odległości, a mosty potrafią wyzwolić niezbyt bezpieczne pokusy. Bezmyślnie przechodzimy nimi na drugą stronę, ani trochę nie podejrzewając znamiennych dla nas w skutkach konsekwencji takich wypraw. Mosty burzą naturalny porządek wszystkich rzeczy, spajając swymi żelbetowymi konstrukcjami to, co na zawsze powinno być rozdzielone. Ostatecznie gdyby ich nie było, ludzie owładnięci szkodliwą manią poznawania nowego, przebywaliby pełne wirów i niebezpiecznych prądów rzeki wpław, osiągając w ten sposób swój wymarzony cel. A mosty przeprawę wpław czynią zbędną i dostępną wszystkim. Tak więc moim zdaniem wszystkie mosty powinno się wysadzić w powietrze, co skutecznie zapobiegłoby i powstrzymało szkodliwy proces krzyżowania się mieszkańców obydwu brzegów. Może wtedy Targówek by ocalał i nie byłoby tego całego zamieszania. Ponadto nie powstałaby kategoria ludzi żyjących w cieniu ich przęseł, bo nie jest to miejsce, w którym ludzie żyć powinni. Nie zawsze bowiem rzeczy, które widzimy, są tymi za jakie je bierzemy. Tak samo jest z ludźmi, choć zdarza się również, że są dokładnie tymi na jakich wyglądają.