poniedziałek, 31 grudnia 2007
niedziela, 30 grudnia 2007
piątek, 28 grudnia 2007
czwartek, 27 grudnia 2007
środa, 26 grudnia 2007
poniedziałek, 24 grudnia 2007
niedziela, 23 grudnia 2007
sobota, 22 grudnia 2007
wtorek, 18 grudnia 2007
dzień enty

P.S. fotografia wbrew pozorom nie przedstawia przedstawiciela rasy idiomatów. Zamieszczona została w wyniku próżności osobniczej i rozwiania ewentualnych podejrzeń o jakichkolwiek związkach chamsko-idiotycznej hybrydy z jedną form imienia autora blogu ;)
poniedziałek, 17 grudnia 2007
dzień nie wiadomo już który

Na razie przerwa w poezji i nie wiadomo na jak długo rezygnacja z dotychczasowej formuły bloga, odmierzanego rytmicznym oddechem odchodzących w niepamięć dni i nocy. Jakieś wiersze do przepisania, a tego raz, że się niezbyt chce, a dwa, że zakłócanie im spokoju jest łamaniem zasady wu-wei taoistycznych mędrców, co w konsekwencji musi jakoś naruszać kruchą konstrukcję wszechświata, gdzie wszystko ma swoje, przypisane wyrokami bogów miejsce. Skoro coś jest, to znaczy, że być musiało. Skoro słowa zapisane ręcznie na kartkach papieru nie zostały dotychczas potraktowane brutalnie komputerową klawiaturą, to znak, że powinny na razie spoczywać w pokoju i cierpliwie czekać na swój czas.
sobota, 15 grudnia 2007
a kiedy anatol el umierał
nie biły w kościołach dzwony
i wrota wszystkich synagog świata
zawarte były głucho
a na wieżyczkach minaretów
ptaki czekały na poranną rosę
a tak niedawno jeszcze
krew co i rusz żywiej w nim krążyła
bo nie umiał
przechodzić obojętnie i pomimo
i mogło go to raz na zawsze zgubić
nikt nie wiedział
że nie był wysoki
bo po prostu nigdy nie było tego widać
rozum był w dłoniach anatola el
orężem szczególnie niebezpiecznym
dlatego nie było wielu chętnych
do stawania z nim na udeptanej ziemi
anatol el bardzo dbał o swoje ciało
i dlatego tajemną wiedzę hinduskich joginów
przekładał na prosty język
gimnastycznych figur
kiedy pojawiał się
nie wiadomo kiedy pośród nas
było dużo śmiechu i pewności
pojawienia się problemów
trudno powiedzieć
skąd ludzie pokroju anatola el
biorą się na tej ziemi
bo nie mogły ich przecież wydać na świat
zwykłe kobiety z krwi i kości
zawsze podejrzewałem
że przysłały go do nas
duchy starożytnych mędrców
którzy w ten sposób
chcieli przypomnieć śmiertelnym
o swych zasługach
anatol el myślał bardzo powoli
i do bólu precyzyjnie
czym przypominał
renesansowych trepanatorów czaszek
albo nieczułych na wdzięki kobiet mistrzów zen
nie miał anatol el łatwego życia
i może to dobrze
że odszedł od nas we śnie
poniedziałek, 10 grudnia 2007
mieszkańcy pięter ostatnich
wyżej jest tylko niebo
i wieże kościołów
drapaczy chmur nie bierzmy pod uwagę
czasami krzyczą
nikt nie chce tego poświadczyć
a mimo to ich krzyk
potrafi przebić chmury
uwolnić pioruny
i łzy rodzące zmarszczki
zdobią ich twarze
osuszane porannym słońcem
kiedy dzwony biją
lub wyją syreny
mieszkańcy pięter ostatnich
bacznie obserwują krokwie
dźwigające dachy i niebo
byle trzask jest źródłem niepokoju
nocami
uzbrojeni w mosiężne lunety
śledzą obroty ciał niebieskich
próbując przewidzieć przyszłość
nie sposób odnaleźć ich na listach lokatorów
umierają bezszelestnie
a na ich miejsce
niepostrzeżenie wprowadzają się następni
niedziela, 9 grudnia 2007
i nie mogliśmy patrzeć w słońce
bez płatków z kwiatów na powiekach
natomiast w lustrach wód stojących
oglądaliśmy się
uczyliśmy się też na nowo
jako tako żyć
bardziej przeczuwając
niż cokolwiek wiedząc
a to było najbardziej potrzebne
nasze dzieci ściskały nas mocno za ręce
matki gładziły po siwiejących głowach
i szeptały ciche zaklęcia
rozwiewane zaraz przez wiatr
w nocy słychać było nieraz
ich niewyraźne echo
i niektórzy z nas zaczęli się uczyć
zapomnianej mowy kapłanów
dziwne to i trudne do pojęcia
nikt nie pamiętał od kiedy
może od wschodu słońca
albo pierwszego plastra miodu
bez śladu goryczy
każdy z nas wreszcie się dowiedział
o rzeczach prostych
niezbyt pogmatwanych
jak tych o męstwie oraz łagodności
jak wreszcie tych o wprost mówieniu
bez względu na okoliczności
i nazywaniu rzeczy po imieniu
patrząc spokojnie przy tym w oczy
a bestii która drzemie słodko
w czeluściach naszych twardych czaszek
nie budzić bez ważnej potrzeby
i regularnie brać kąpiele
w zakolach rzeki zapomnienia
aby zmyć cień co rzuca niebo
i rankiem gasić wszystkie gwiazdy
aż przyjdzie dzień
a może noc
i nic nie będzie zbyt ważne
sobota, 8 grudnia 2007
aż przyszedł dzień
gdy było nas zbyt wielu
aż brat nie poznawał brata
i przy biesiadnych stołach
zajmowaliśmy miejsca tych
co mieli studnie i ogrody
z których ukradkiem czerpaliśmy wodę
i rwaliśmy dorodne oliwki
Zandalee robiło się za małe
i coraz częściej nasi kapłani
nie mieli ochoty spryskiwać ołtarzy
krwią gołębi
chwytanych przez nas w sieci
a przecież kiedyś tęskniliśmy
za naszym Zandalee
zapomnieliśmy że świętym
i kiedy się policzyliśmy
bez słowa sprzeciwu ruszyliśmy przed siebie
przy dźwiękach bębnów i trąb
nie wiedząc kto i dokąd nas prowadzi
Zandalee stawało się wspomnieniem
a my znowu nie byliśmy pewni
czy to co było kiedyś
nie jest przypadkiem tym co będzie
nasze stopy wzniecały pył
i była ciemność
a noc nie różniła się od dnia
i oślepłe ptaki rozbijały mury miast
które chcąc nie chcąc zdobyliśmy bez walki
nie licząc głosu naszych trąb bojowych
doszliśmy do końca
dalej nie było nic
a my nie wiedzieliśmy
skąd i po co wyszliśmy
skoro dalej nie było nic
za nami kości
i zatruta krwią ziemia
pełna sępów i belladonny
nie podnosiliśmy wzroku
głowy kuląc w ramionach
kiedy z końca świata
wracaliśmy w ciszy
tam skąd wyszliśmy
nie wiedzieć czemu i po co
w Zandalee życie powoli wracało do normy
piątek, 7 grudnia 2007
i tak żyjemy
w rytm obrotów ciał niebieskich
od świąt do świąt
tych większych i tych mniejszych
do bólu przestrzegając reguł
porządkujących nasze życie
niektóre dobrze rozumiemy
inne mniej
a jeszcze innych wcale
lecz kiedy do utraty tchu tańczymy
i przeglądamy się w ciemnym niebie
bacznie wypatrując
najmniejszych choćby oznak ich łamania
to dobrze wiemy
że tak musimy
bez złudzeń
że można inaczej
zbyt długo nas nie było w Zandalee
naszym Zandalee
naszym świętym Zandalee
żeby pozwalać naszym myślom
krążyć nad tym wszystkim
my wreszcie wiemy
nie ważne nawet co
lecz wiemy
i jak
i co
i kiedy
zbyt długo nas nie było w Zandalee
czwartek, 6 grudnia 2007
nie zdołano nas wszystkich zabić
może dlatego
że wielu z nas
nie było świadomych zagrożenia
a jeden z nas bardziej niż
my wszyscy razem wzięci
Zandalee nie było nawet wspomnieniem
a jednak pojawiało się w snach
i nie dawało spokoju
niektórzy z nas wiedzieli dużo
a jeden z nas więcej niż
my wszyscy razem wzięci
więc bez jednego słowa
poszliśmy za nim
kiedy któregoś ranka
jego posłanie było puste
jego śladów na piasku
nie zdążył wygładzić wiatr
a fale rozbić o skały
porastające lustro wielkiej wody
i słońce całkiem zaszło
za klucz czerwonych flamingów
wędrówka nasza
trwała wieki całe
nam się przynajmniej tak wydawało
jemu zaś mniej od
nas wszystkich razem wziętych
pewnego ranka wiedzieliśmy
że to już koniec
nawet najstarsi z nas nie wiedzą
skąd znamy modlitwy
bez przerwy odmawiane
przed kamienną ścianą
na rynku w Zandalee
naszym Zandalee
naszym świętym Zandalee
środa, 5 grudnia 2007

na początku nie mogło być słowa
raczej krzyk trwogi
na myśl o tym
czego nie było
a co być może będzie
o to co przedtem nie pytano
tym bardziej
że nie było to do pomyślenia
pod groźbą wiedzy o tym
co było
jest
i będzie
zegary
których jeszcze nie było
odmierzały czas w zupełnie drugą stronę
rodziców
wydawanych na świat przez własne dzieci
po chwili nikt już nie pamiętał
a wichry się uspokajały
zanim zdołały nadejść
i rzeki płynęły do swoich źródeł
unosząc ikrę tańczących łososi
zanim byliśmy
to już nas nie było
i twarze starców
wygładzały się z każdą chwilą
niczym senne morze
to było nasze Zandalee
a raczej kiedyś będzie nasze
o Zandalee
nasze Zandalee
nasze święte Zandalee
nie mieliśmy kościołów
bo zanim je wznieśliśmy
nie było nikogo
kto by je umiał budować
nie mówiąc o modlitwach
ani słowach
z których się składały
nad kwiaty przedkładaliśmy ich zapach
a zamiast motyli
wystarczał nam szelest ich skrzydeł
i cień na pękających skałach
tak więc będziemy po wszeczasy głosić
że tak naprawdę
zanim to wszystko na dobre się zaczęło
już było po wszystkim
po naszym świętym Zandalee
wtorek, 4 grudnia 2007
odchodzić należy w półmroku
bez słów
zarówno wielkich
jak i małych
i tak zrobimy
wtopieni w jesienne chmury
bo mowa jest na naszą zgubę
nasze winy zmyją deszcze
kłamstwa zaś
zagłuszy lament płaczek
spojrzenia kobiet i przyjaciół
wskażą drogę
i będziemy pochyleni
po omacku
na palcach
przed siebie
aż dokona się
bez naszego już udziału
i nie będzie już dnia
ani nocy
aż krew powoli zamieni się w wino
bez pytań
a tym bardziej odpowiedzi na nie
za linią horyzontu
bez żadnych konsekwencji
można się już oglądać
i biorąc przykład z aniołów
zapomnieć o pomieszaniu języków
uprawiając sztukę lewitacji
ważne jest też nic nie pamiętać
inaczej nigdy nie powrócimy
poniedziałek, 3 grudnia 2007
nie mów nikomu
że w piekle panuje john
bo cień zlepionych woskiem skrzydeł
walczących z wiatrem aniołów
na zawsze zasłoni oczy
a ci
co smak własnej krwi poznali
odejdą w zielone doliny
jest piasek
gdzie nie spojrzeć piasek
i spojrzenia zastygłe na wieki
wpół drogi do wież
nieśmiało sięgających nieba
potem noc jak przypływ księżyca
zabiera kształty rzeczy
i wspomnienia
na obraz i podobieństwo tego
czego dawno już nie ma
na skrajach urwanych nagle grani
jakieś cienie wypatrują znaków
odchodzą pory dnia i roku
litery bledną trupio
i kartki czerpanego papieru
jak najświętsze dziewice
cierpliwie czekają
na łagodne
lecz zdecydowane
muśnięcia piór kaligrafów
ostrożnie
to tylko john
piasek z milczeniem zalanych piramid
osusza tusz
na jedwabnych zwojach
na nic zaklęcia i mądrości ze spiżu
kiedy john przez świat opuszczony
bezszelestnie je recytuje
w rytm wiatru porywów
na ulicy gołębiej jest cicho
jak na cmentarnej alei
prowadzącej do wspomnień
i zaklętych w kamieniu marzeń
niedziela, 2 grudnia 2007
przychodziła zawsze pod osłoną nocy
wtopiona w czerń i sterty wspomnień
wypełniających studnie bez dna
gdzie słowa wrzucone
raz na zawsze ginęły
i nie powracały zniekształcone
a przecież wiatr
na obraz jej i podobieństwo
wprawiał w rytm serca kamienne
co cień jej mieliły
na pokarm syren i smoków
warzony w ogniach piekielnych
wtapiała się w czerń
i śmiech perlisty małych dziewczynek
co na krosnach sięgających chmur
tkały niebo aż po widnokręgi
schowana za pełnią księżyca
budziła skowyt wilków
co podchodzą nieustannie
do naszych wygłodniałych foteli
stąpała na palcach
głaszcząc stopami wiatr
zostawiając na nim niewyraźne ślady
i zapach drogich perfum
wabiąc kohorty motyli
suknie miała tkane z migotania gwiazd
a szepcący jedwab
niezbyt szczelnie okrywał jej ciało
nie była ona z żebra stworzona
lecz bardziej z popiołów miast
co nie mogły się oprzeć
wątpliwym urokom przedłużających się oblężeń
oczy były z rubinów
schwytanych w pajęczynę spojrzeń
spod półprzymkniętych powiek
a wzrok jej zamieniał nas w solne słupy
i nikt nie był w stanie odpowiedzieć
jak wyglądała naprawdę
mówiła nazbyt wyszukanym językiem
i nie mógł on siłą rzeczy
trafiać do wszystkich
kiedy unosiła skraj
jednej ze swych nieskończenie wielu sukni
szelest materiału
przypominał dźwięk strun
trącanych smukłymi palcami
ociemniałych harfistek
nie sposób jej było spotkać
pod zamglonym światłem gazowych latarni
ani tym bardziej
na rogach ulic czy poboczach szos
układała się na latających dywanach
i zamykała powieki
to niczym orchidee
kwitły na nich błyszczące rzęsy
czasami tylko
boleśnie dawało się odczuć
ledwie zauważalne muśnięcie ust
i dotyk lodowatych dłoni
a mimo to
kiedy nocne niebo bladło trupio
rozpływała się we mgle
i tylko zmęczone twarze
spieszących do pracy mężczyzn
świadczyły o wysiłku
związanym z przypominaniem sobie snów
w objęciach których
doznawaliśmy trudnych do opisania rozkoszy
więc musimy chcąc nie chcąc wierzyć
że nadejdzie kiedyś taka noc bezsenna
kiedy tęsknić przestaniemy
i poczujemy
że oto stało się to
co stać się musiało
i wtedy najspokojniej w świecie
zapomnimy o niej
ech Lilith
dlaczego to akurat ja
musiałem cię na nowo wymyślić