czwartek, 1 listopada 2007

dzień pięćdziesiąty drugi

Cmentarze pełne kwiatów i płonących zniczy, na znak naszej pamięci o tych, co odeszli na zawsze. Pamiętam taki film Konwickiego i rzadkiej urody scenę, w której bohater nocą unosi się nad moim miastem i zamiast w niebo gwiaździste nad sobą, patrzy na migoczące światłem świec cmentarze. To po obejrzeniu tej sceny przez kilka ładnych lat wieczorami, w czas tego święta, wjeżdżałem windą na ostatnie piętra wieżowców, żeby popatrzeć na światła i dymy wielkiego cmentarza. Obok niego był inny, opuszczony i zapomniany, zarośnięty lasem. Kiedy pierwszy raz zapuściłem się w głąb, poraził mnie widok niewielkiego wzgórza porośniętego brzeziną i zwalonymi bezładnie na ofiarny stos starymi macewami. Po latach kirkut odbudowano i ogrodzono, choć jest to teraz miejsce, przed samotnymi wyprawami na który ostrzegają cmentarne przewodniki. Ot paradoks.

Brak komentarzy: