piątek, 23 listopada 2007

dzień sześćdziesiąty dziewiąty

Pogrzeb zaczął się niewiele przed pierwszym zmierzchem, kiedy to resztki odchodzącego w niepamięć listopadowego, o dziwo słonecznego dnia, mogły bez reszty poświęcić się złożonemu do trumny Irkowi. Poza najbliższymi, byliśmy jeszcze my, jego koledzy z różnych okresów jego życia. Jednak to my, jego koledzy z czasów rewolucji i tych, które przyszły po niej, stanowiliśmy najliczniejszą grupę. Zaimprowizowana naprędce mowa Zbyszka Bujaka była tak wzruszająca, że wielu z nas ukradkiem ocierało łzy. Irek był naszym ze Zbyszkiem rówieśnikiem, ale ten fakt na szczęście nie wzbudził naszego niepokoju. Najważniejsze, jak to przecież bywa na pogrzebach, było cierpienie najbliższych, czyli córki, żony i mamy Irka. Bardzo płakały. Kiedy rozchodziliśmy się każdy w swoją stronę, zmierzch rozpanoszył się na dobre. Nie miałem nastroju na wspominki przy winie, wolałem powspominać Irka sam. Co nie oznacza przecież, że wieczór nie może natchnąć do jakiegoś pomysłu i życie potoczy się dalej, bez niestety udziału już w nim Irka. Trzymaj się Irku na tamtym świecie!

Brak komentarzy: