sobota, 17 listopada 2007

dzień sześćdziesiąty czwarty

No i wychodzi na to, że nie uda się iść na pierwszy po bardzo długiej przerwie koncert. Wyczaiłem dziś, że Misia zjeżdża do Warszawy we wtorek i cosik mnie przymusiło, aby przez las spacerem dojść do najbliższego w okolicy empiku, gdzie bilety sprzedają. W lesie jak to w lesie, cisza, spokój, dywan z opadniętych liści i nawet parę zielonych dzięciołów udało sie przez moment obejrzeć, jak niezgrabnym lotem przemknęła nad głową. W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakieś zbiegłe z zoo albo komuś z domu papugi, tak zieleń ich upierzenia była intensywna. Do empiku udało się dotrzeć cało, a tu niespodzianka, bo zaczęli drapać się w czubki głów jakby tu rachunek mi na nazwisko wystawić. Okazało się, że oni bilety tylko rozprowadzają w imieniu organizatorów koncertu, więc wystawienie rachunku na de facto nie na swój towar jest niemożliwe. Spróbuję więc w poniedziałek u organizatorów, może sie uda. Tak sobie myślę, kiedy to po raz ostatni byłem na jakimś koncercie i wychodzi na to, że albo Metallica poprzedzana Apokalipticą i Magnet Monsters, albo Acid Drinkers. Tak w ogóle to nie przepadam za tłokiem na koncertach, no ale skoro wyjazd do kafejek Lizbony się nie kroi w najbliższym czasie, to trzeba pogodzić się ze słuchaniem fado w wykonaniu Misi w Sali Kongresowej. Fado i duże sale koncertowe nie są najszczęśliwszym pomysłem, ale cóż robić. No! :)

Brak komentarzy: