środa, 21 listopada 2007

dzień sześćdziesiąty siódmy

Wczoraj koncert fadisty Misi, na początku przejmujące ,,Fado Lisboa", w drugiej części równie przejmujące sodade, nasycone smutkiem, tęsknotą i melancholią, bo to wszystko na raz wzięte oznacza właśnie słowo ,,sodade". Na koniec bisowania fado a capella i boso. Misia jest przykładem fado już opakowanego marketingowo, ale na szczęście bez uśmiercania prawdziwego ducha tej muzyki. Ponadto duże sale koncertowe nie są dobrym miejscem dla fado, coś wtedy z ducha tej muzyki za przyczyną publiczności ucieka, liczba słuchaczy, wyuczone oklaski, etc. Cóż jeszcze by o tym koncercie powiedzieć? Mimo niezaprzeczalnego kunsztu Misi, jest w coś w tego rodzaju koncertach z pięknie opakowanej bombonierki, czego nie ma chociażby w przypadku słuchania płyty, bo o zadymionej tawernie w Lizbonie na razie można tylko pomarzyć. Paradoksalnie Misi mógł zaszkodzić pobyt w Paryżu, gdzie jej sztuka nabrała zapachu drogich perfum. To nie zarzut, bo jak powiedziałem, na piękno śpiewu Misi to wszystko większego wpływu nie ma. Na szczęście :)

2 komentarze:

Madzia pisze...

ooo...Misia ponownie odwiedzila Warszawe?!
...i mnie tam nie bylo...
:(

Mateusz pisze...

no właśnie, i teraz mamy problem ;)