poniedziałek, 24 września 2007

Opowieści ściśle prywatne

Ale zanim to nastąpiło, zdążyliśmy późnym wieczorem zobaczyć, jak znad korony leśnych drzew, na wysokości kilkunastu metrów, wynurzyła się świecąca złotym blaskiem tarcza wielkości dużego Księżyca, powoli szybując się nad granicą lasu. Obaj bez chwili wahania orzekliśmy, że nic, tylko dopadło nas UFO. Tarcza po kilku minutach zmieniła tor lotu i nie dając nam żadnego sygnału na powrót zniknęła tam, skąd przed chwilą przybyła. My natomiast musieliśmy przyspieszyć, aby zdążyć na ostatni autobus, na który odprowadzał mnie Mirek.

Najdziwniejsze w tym wszystkim nie było wcale zaobserwowane przez nas zjawisko. Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego to niecodzienne przecież wydarzenie nie wywołało w nas nawet śladu naturalnych w takich przypadkach emocji. Potraktowaliśmy je w niezrozumiały dla nas sposób niezwykle obojętnie, jakby widok latających po niebie ognistych tarcz był czymś naturalnym i codziennym. Zarówno w momencie z nią zetknięcia, jak i po upływie jakiegoś czasu. W moim wypadku ta niezrozumiała obojętność przetrwała do dnia dzisiejszego.

Jedynym budzącym wtedy jakieś tam podejrzenia związkiem z latającym nad lasem talerzem, poza hipotezą celowego wywołania przez kosmitów takiej a nie innej reakcji, było nasilenie się częstotliwości spotkań z ludźmi, którzy najwyraźniej brali mnie za kogoś innego. W przeciągu kilkunastu miesięcy od wizyty kosmitów zdarzyło mi się usłyszeć od mijanych na ulicy ludzi wypowiadane z uśmiechem ,,cześć!”, wraz z tym samym za każdym razem imieniem, które bez żadnych wątpliwości nie miało z moim nic wspólnego. Po kolejnym z takiej serii spotkań, które jeszcze miały to do siebie, że nigdy z powodu zaskoczenia nie zdążyłem wyjaśnić zaistniałego nieporozumienia, zacząłem podejrzewać, że mam po prostu sobowtóra. Zaintrygowało mnie to niepomiernie, ale zanim zdążyłem z powstałym w wyniku tego zdziwieniem coś zrobić, uliczne spotkania skończyły się równie nagle jak się zaczęły.

Dopiero po wielu latach zdarzyły się jeszcze dwa przypadki o podobnym charakterze. Pierwszy z nich miał miejsce na pewnym hucznie rozwijającym się przyjęciu. W pewnym momencie wkroczył na nie dość znany w środowisku filmowym człowiek, który rozejrzawszy się uważnie po obecnych zatrzymał swój wzrok na mnie, po czym machnął ręką w geście radosnego powitania i zaczął przebijać się przez rozbawiony tłum najwyraźniej w moim kierunku. Znać już było po nim, że przyjęcie, na które właśnie dotarł, nie było dla niego tego wieczoru pierwszym. Usiadł obok i niemal natychmiast przepił do mnie zawartością napełnionego właśnie kieliszka pytając jak gdyby nic, co u mnie słychać. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że dobrze, on na identycznie w treści pytanie zrewanżował się identyczną jak moja odpowiedzią i tak rozmawiając ze sobą jak starzy znajomi kilkakrotnie powtórzyliśmy czynność gaszenia pragnienia. Wreszcie w pewnym momencie, kiedy moja ciekawość dalszego rozwoju wypadków została w wystarczającym stopniu zaspokojona, wyznałem, że podejrzewam nieporozumienie, ponieważ bez wątpienia widzimy się po raz pierwszy w życiu. Niestety nie dotarło to do mojego świeżo poznanego znajomego, ponieważ był już w stanie, w którym z otaczającej rzeczywistości niewiele do niego docierało. Nie było więc najmniejszego sensu kontynuować tych ledwie rozpoczętych dociekań, w zaistniałej sytuacji z góry skazanych na niepowodzenie. Ponadto zwracając się do mnie nie użył ani razu jakiegokolwiek imienia, bowiem od pierwszych zamienionych słów zwracaliśmy się do siebie w drugiej osobie liczby pojedynczej.

Drugi przypadek wydarzył się w zupełnie innym miejscu i równie zupełnie innych okolicznościach. Na przystanku w pobliżu kościoła świętej Anny czekałem na autobus, kiedy w pewnym momencie zauważyłem, że ktoś mi się z uśmiechem przypatruje. Natychmiast zorientowałem się, że mam do czynienia z pewnym literatem, znanym wtedy dość dobrze z głośnego powrotu do kraju ze swej drugiej ojczyzny, do której kilka lat wcześniej wyjechał. W ojczyźnie numer dwa nie mógł znieść męczącej go, na każdym kroku manifestowanej religii. Fakt jego powrotu ze znanych sobie tylko powodów odnotowała telewizja i stąd znajomość jego twarzy. Odpowiedziałem niepewnym uśmiechem, co natychmiast skwapliwie wykorzystał do przywitania się i zadania sakramentalnego w takich przypadkach pytania o to, co słychać. Rozumiejąc wymogi obowiązującej w takich przypadkach konwencji odpowiedziałem, że wszystko dobrze. Takiej też samej odpowiedzi doczekałem się na udawaną zwykle w takich sytuacjach ciekawość rodzaju dźwięków dochodzących do uszu naszych niezobowiązujących rozmówców, choć w tym przypadku konwencjonalna zwykle odpowiedź uzupełniona została pewnymi zastrzeżeniami i uwagami o radości z niespodziewanego spotkania. Tak jak w pierwszym przypadku nadmiar wypitego alkoholu uniemożliwił skutecznie wyjaśnienie zaistniałego nieporozumienia, w przypadku drugiego podobne skutki spowodował nadjeżdżający autobus, na który oczekiwał mój nieznajomy mi nowy znajomy.

Te intrygujące przypadki można było wyjaśnić jedynie na dwa sposoby. Albo rzeczywiście po mieście krążył do złudzenia przypominający mnie człowiek, albo też prowadziłem podwójne życie i bywałem w miejscach, w których wydawało mi się, że nigdy nie byłem i właśnie tam poznawałem zaczepiających mnie ludzi, tylko o tym szybko zapomniałem. Gdyby nie imię, które padało w spotkaniach poprzedzających dwa ostatnie, skłaniałbym się raczej do treści drugiej części tak postawionej alternatywy. Potem wszystko wróciło do normy, to znaczy na powrót byłem sobą i nieznajomi przestali brać mnie za swojego znajomego. Jedyną pamiątką opisanych wydarzeń pozostało zasłyszane podczas pierwszych spotkań imię, którego użyłem jako redakcyjnego pseudonimu w amerykańskim miesięczniku. Na dokładniejsze dociekania w tej sprawie nie przejawiałem nigdy więcej wyraźniejszej ochoty.

Pewne wyjaśnienia w tej kwestii mógł wnieść poznany przed rewolucją, pochodzący z Bratysławy Tomasz, który uczył się sztuki pisania scenariuszy w praskiej szkole filmowej i dość często bywał w Polsce. Podczas jakiegoś spotkania podzieliłem się podejrzeniami co do faktu istnienia swojego sobowtóra, a on obiecał coś wymyślić. Nie znał oczywiście dwóch ostatnich przypadków, które nastąpiły później. Niestety nie zdążył nic w tej sprawie zrobić. Tomasza podczas spotkania w górach polskich i czechosłowackich dysydentów namierzyły tajne policje któregoś z państw, co moje dalsze spotkania z nim skutecznie uniemożliwiły. Z Tomaszem, co z kolei opowiedziała ukrywająca się przez jakiś czas w naszym mieszkaniu jego rodaczka, zaczęły się dziać przerażające rzeczy. Usunięto go ze studiów, wcielono siłą do armii i skazano na pozbawioną perspektyw wegetację w rodzinnej Bratysławie. Odebrał sobie w niej życie, czego wcześniej bezskutecznie próbował w koszarach. Opowiadająca mi losy Tomasza jego rodaczka mogła ukrywać się w naszym kraju tylko dlatego, że poszukująca ją sfora policyjnych psów gończych była przekonana, że znajduje się na wschodnich terenach podzielonego jeszcze wtedy państwa niemieckiego. Jednak do NRD tacy ludzie nie uciekali. Choć w oglądanym kilka lat później filmie właśnie NRD było ziemią obiecaną dla jednego z głównych tego filmu bohaterów. Rodaczkę Tomasza znałem pod imieniem identycznym z brzmieniem nazwiska aktora grającego właśnie tę postać. Ale to był tylko film, a ukrywającej się w naszym kraju dziewczynie szło niemal dosłownie o życie. Zastał ją u nas czas naszej rewolucji i na szczęście dopiero wtedy polska policja polityczna wpadła na jej trop. Wydanie jej w ręce politycznych oprawców skutecznie uniemożliwił związek zawodowy, który całej rewolucji był sprawczą siłą. Dzięki postawie między innymi jednego z jej przywódców, z którym łączą mnie dziś przyjacielskie więzy, mogła wyjechać do bezpiecznej Austrii. Dopiero w czasie całego związanego z tym zamieszania dowiedziałem się, jak naprawdę nazywała się ocalona dziewczyna, która opowiedziała mi tragiczny koniec Tomasza.

Brak komentarzy: