niedziela, 30 września 2007

Opowieści ściśle prywatne

Nie wiem, co kryje się za przenikliwym spojrzeniem naszej kotki, którą Tetka znalazła jako niemowlę tuż obok miejsca pochówku pudliczki Tiny, uśpionej przez weterynarza w przeddzień pewnej wigilii. W oczach Florki nie wiedzieć czemu widzę Tatry i Genia, z którym idziemy na Orlą Perć. Między Świnicką Przełęczą a Żlebem Kulczyńskiego nie wydarzyło się nic, co by nawet w najmniejszym stopniu zapowiadało oznaki bożego gniewu, który dopadnie nas dzień później. Już na Zadnim Granacie było coś nie tak. Nie tylko z pogodą. Ostatnich ludzi spotkaliśmy przy pęknięciu nad Żlebem Drege’a, gdzie przysiedliśmy, aby przeczekać niesione lekkim wiatrem strzępy mgły. Rozgoniła je siąpiąca, wtedy jeszcze niezbyt dokuczliwa, mała mżawka. Decyzję o przebijaniu się w kierunku Krzyżnego podjęliśmy bodajże nad Buczynową Dolinką, kiedy było już wszystko jedno. A wszystko jedno było dlatego, że niebo coraz szybciej zaczęło ciemnieć, mżawka nieubłaganie zmierzała w kierunku ulewy i jakby tego było mało, usłyszeliśmy pierwsze odgłosy burzy. Biec zaczęliśmy kiedy tylko stało się to możliwe, czyli po żebrach obu Buczynowych Turni. Gdyby nie odblask szalejących wokół nas błyskawic, byłoby jak w ciemną noc. Kiedy na krzyżniańskiej przełęczy w rozpaczliwym biegu mijaliśmy ustawiony tam metalowy krzyż, kątem oka zobaczyłem jak uderza weń piorun. Zbiegając w dół kotła doliny Pańszczycy wiedzieliśmy, że jesteśmy uratowani. Chłostani deszczem patrzyliśmy jak urzeczeni na rozrywane błyskawicami granatowe niebo. Jeszcze chwila i po burzy zostało tylko cichnące dudnienie przy akompaniamencie szumiącej ulewy. Przemoczeni i zziębnięci ruszyliśmy w kierunku Murowańca. Jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, pomiędzy Dubrawiską a Lasem Gąsienicowym, drogę zagrodził nam czochrający się o świerk niedźwiedź. Na szczęście, mimo że w prostej linii nie był od nas daleko, w rzeczywistości dzieliła nas od siebie opadająca w kierunku niewielkiego strumyka ścieżka, którą z kolei, aby dotrzeć do miejsca opanowanego przez ryczącego zwierzaka, trzeba było się wspiąć. Bezradnie, bo drogi odwrotu praktycznie nie było, staliśmy tak przez prawie godzinę obmyślając fortele, mające w razie czego odwrócić uwagę miśka. Było nam tak mokro i zimno, że w pewnym momencie gotowi byliśmy ruszyć naprzód i w tym właśnie momencie niedźwiedź zniknął wśród drzew. Kiedy w schronisku wziąłem do ręki talerz gorącej zupy, ledwo mogłem go utrzymać w ręku. Słońce, które nad Skupniowym Upłazem powróciło na niebo, było świadectwem, że bogowie przestali się nami interesować.

Co zaś tyczy się bogów, szczególnie jeśli chodzi o tych zapomnianych, to miałem okazję jednego z nich spotkać. Mieszkaliśmy wtedy z Tetką w Brukseli i było to na wiele lat wcześniej, zanim na ramionach kamiennego anioła zawisła błękitna peleryna. Wynajmowaliśmy od Pascale i Miguela jedno piętro ich trzypiętrowej kamienicy, zresztą te same, na którym umarła chora na AIDS Claude. Któregoś razu zszedłem po coś do jednego z piwnicznych pomieszczeń. Przy jednym ze stojących tam regałów stał odwrócony tyłem jakiś człowiek. Kiedy mnie usłyszał odwrócił się, a ja zobaczyłem jego przejmująco piękną twarz z długimi, lekko kręconymi czarnymi włosami. Przedstawił się jako Rafael i wyciągnął na powitanie dłoń, która była jak z różowego plastiku, niczym u sklepowego manekina. Zaczęliśmy rozmowę. Wynikało z niej, że Rafael będzie przez jakiś czas tu mieszkał. Powiedział, że jeszcze niedawno tańczył u Bejarta i kilka dni temu potrącił go samochód, uszkadzając dłoń. Stąd ten plastikowy opatrunek zastępujący gips. Nigdy wcześniej takich opatrunków nie widziałem i stąd moje początkowe skojarzenia, zważywszy jeszcze, że piwnica nie była zbyt dobrze oświetlona. Pochodził z Meksyku.

Na parterze kamienicy w okolicy drzwi wejściowych jedną ze ścian ozdabiała marmurowa obudowa nieczynnego od dawna kominka. Na półce nad nim ten z mieszkańców, który pierwszy opróżnił skrzynkę na listy, kładł te nieadresowane do siebie. Pewnego dnia przeglądając pocztę, natknąłem się na list do Rafaela. Byłem ciekaw jego nazwiska. Na kopercie nadawca wypisał wyraźnymi literami imię i nazwisko Rafaela. Raphael Garza Quetzalcoatl. Wiedziałem, że ostatnia część nazwiska Rafaela to nic innego, jak imię jednego z najważniejszych, obok boga słońca Tonatiuha i bogów wojny Huitzilopochtli i Tezcatlipoci, azteckich bogów. Był nim Pierzasty Wąż, bóg wiatru, czczony także przez Majów. W zamierzchłych czasach opuścił aztecki lud, który odtąd nieustannie oczekiwał na jego powrót. Ciekawe, że teoretycznie najważniejszy z nich, a takim był Tloque Nahuaque, nie cieszył się porównywalną do pozostałych atencją. Być może jego znaczenie rozpłynęło się w oparach zbyt abstrakcyjnych rozważań kapłanów. Kiedy w 1519 roku banda hiszpańskich konkwistadorów pod wodzą Hernana Cortesa ruszyła w kierunku Tenochtitlanu, Aztekowie poddawali się bez walki, widząc w nich orszak swego utraconego niegdyś boga. Według kapłanów z miasta Texcoco, którym władał Nezahualcoyotl, rozpoczynał się rok Trzciny, będący zarazem rocznicą narodzin Quetzalcoatla. Podejrzewam, że gdyby nie ten fakt, Hiszpanom żywcem wyrwano by serca i złożono w ofierze Tonatiuhowi. Przeklęty zaś owoc związku Martina Cortes de Monroy i Cataliny Pizarro Altamirano w najlepszym razie, zanim skończyłby podobnie, jako najbardziej znaczący jeniec miałby szansę przez okrągły rok kalendarza innego niż gregoriański odbierać cześć jako niedoskonała i marna kopia Tezcatlipoci.

Rafael widząc moje niedowierzanie w kwestii jego nazwiska, pokazał mi swój paszport. Przed powrotem do rodzinnego Meksyku podarował nam autentyczne kastaniety używane przez tancerki flamenco. Już po jego wyjeździe Pascale, która była znanym w Brukseli fotografem, pokazała mi jego zdjęcie, na którym Rafael miał przypięte do ramion skrzydła anioła. I wcale nie jest wykluczone, że kamienny anioł wieńczący szczyt kamienicy, której parter zajmowały przybytki erotycznych uciech, miał twarz okaleczonego tancerza.

Brak komentarzy: