niedziela, 9 września 2007

Ilustrowana życiem krótka historia wolności

Wszystko zaczęło się od tak zwanej teorii rumieńców. Takiego czerwienienia się na twarzy pod wpływem różnorakich emocji. Sir Cecil Bell w opublikowanej w 1822 roku ,,Anatomy of Expression” rumieniec określał jako jedną z zastępczych form wyrazu twarzy. Uważał też, że istnieje on od początku świata. Obok zdolności do blednięcia, rumieniec traktowany był w czasach doktora Bella jako jeden z podstawowych wyróżników człowieczeństwa. Gdzieś tak około pięćdziesięciu lat wcześniej uważano, że zdolności tych nie posiadają Malajczycy, Mulaci i Kałmucy. Odmawiano jej również wszelkiej maści małogłowym idiotom, uważając, że rumieńce na ich twarzach wywoływane są przez pierwotne emocje związane z zaspokajaniem takich popędów jak głód czy pożądanie.

W tym samym mniej więcej czasie niemiecki filozof Georg Wilhelm Friedrich Hegel zdążył pokusić się o budowę filozoficznego systemu w sposób wyczerpujący opisującego świat. Ambicją tego systemu było wyjaśnienie wszystkiego, co wyjaśnieniu mogło się poddać. Świat został schwytany w sieć filozoficznych kategorii. Odnajdywanie siebie w poddawanym intelektualnym analizom przedmiocie nazwane zostało wolnością, gwarantującą tego świata oswojenie. Rozum ruszał do triumfalnego marszu poprzez zakręty historii. Pomnikami rozumu stawały się między innymi dzieła sztuki i osiągnięcia nauki. Przedmiot i podmiot znosiły się wzajemnie w procesie zanikania tradycyjnych podziałów i dychotomii. Samowiedza zyskała status jednoczącego wszelkie przeciwieństwa powrotu do pierwotnej całości, jaką był świat. Człowiek zaś, dzięki uczestnictwu w zwycięskim pochodzie ducha, a więc rozumu i wolności zarazem, miał szansę przestać być pascalowską trzciną, bezradną wobec ogromu i potęgi wszechświata. Ale tylko dzięki temu, stając się w przeciwnym wypadku igraszką dziejowych zawieruch, nie pojmując ich ukrytego sensu. Wolność dla tego filozofa posiadała janusowe oblicze, złożone z indywidualnej i dziejowej strony. Harmonijne ich połączenie dokonać się mogło jedynie w przypadku bezbolesnej rezygnacji z potrzeb indywidualnych na rzecz ogólnych. Oczywiście nie miał tu nic do rzeczy żaden pojedynczy akt takiej rezygnacji, bowiem była to sprawa niemalże wyłącznie dziejów i ledwo dostrzegalnego grymasu, znamionującego ludzki wysiłek myślenia.

Kiedy wykręcałem numer telefonu do Pana Boga, ręka mi ani trochę nie drżała. A przecież powinna. Nikt jednak nie podnosił po drugiej stronie słuchawki. Próbowałem o różnych porach dnia i nocy, jednak skutek był zawsze ten sam. Nie wiem, może źle zapisałem numer i tak naprawdę dzwoniłem donikąd. Już prawie zapomniałem, że nie każdy może sobie ot tak rozmawiać z kimś, kto tak rzadko pojawia się na świecie. To z mojej strona była jednak niesłychana zuchwałość. Gdybym wcześniej zdał sobie z tego sprawę, nie ważyłbym się zbliżyć w ogóle do telefonu. No ale stało się. Po raz kolejny Bóg nie raczył zauważyć moich starań o kontakt z nim i jedynym wyjściem było raz na zawsze z tym się pogodzić. Albo go tak naprawdę nie było, albo ja nie byłem godzien takiego spotkania. Postanowiłem więc skoncentrować się na wysiłku związanym z przetrwaniem kolejnego dnia i więcej nie zawracać tym sobie głowy. Nie było to jednak takie proste, jakby na pierwszy rzut oka się mogło wydawać. Męczyły mnie wyrzuty sumienia, że przecież kiedyś byliśmy ze sobą tak blisko.

W warszawskim getcie zimą 1942 roku zmarł na tyfus Achilles Rosenkranc, długoletni naczelnik wydziału opłat skarbowych w Ministerstwie Skarbu. Urodził się w 1876 roku gdzieś na Ukrainie. Do getta poszedł dobrowolnie, mając za nic swój dobry, jak na owe czasy wygląd, oraz możliwość wyrobienia sobie oddalających pewny wyrok śmierci dokumentów. Zgodnie ze swoim imieniem był wielkim miłośnikiem i znawcą antyku. Zostało po nim ponad tysiącstronicowe dzieło zatytułowane ,,Ustawa o opłatach stemplowych”. Mam powody przypuszczać, że Achilles Rosenkranc był ode mnie mądrzejszy i o kontakty z panem Bogiem zbytnio nie zabiegał.

Pod koniec osiemnastego wieku, kilka lat przed nieuchronną śmiercią, inny niemiecki filozof Immanuel Kant problem wolności przestał traktować jako kwestię marginalną. Trudno powiedzieć, jaką rolę w zdarciu z grzbietu ludzkiego poznania płaszcza obiektywności odegrał wynalazek gilotyny. Wszak poeta Heine raczył nazwać Kanta Robespierrem filozofii. Jakiś powód takiego przezwiska musiał przecież istnieć. Szyję pod ostrze machiny śmierci położył rzekomo istniejący poza nami czas oraz przestrzeń. Według niepozornie wyglądającego filozofa w zwierciadle rozumu zamiast świata, mógł się przeglądać jedynie sam rozum, sam siebie kontemplujący. Świat zaś, wraz ze składającymi się nań przedmiotami, stał się królestwem rzeczy samych w sobie czyli noumenów, objawiających się rozumowi w postaci zjawisk skonstruowanych przez sam rozum. Inaczej rzecz ujmując, o ile na poziomie zmysłów doświadczenie pełniło rolę wiodącą, to rozum do czynienia miał z nim niewiele. Wolność dla tego filozofa była z jednej strony tylko i wyłącznie wytworem samego rozumu. Za jej pomocą rozum mógł łamać bariery krępujących człowieka praw przyrody. W przeciwieństwie do samego człowieka, jego rozum miał szansę stać się wolnym. Skoro prawo moralne jest wytworem rozumu jedynie, tym samym, nie będąc przedmiotem aktywności zmysłowej, nie jest również ze świata zjawisk, a więc nie podlega prawom przyrody. Niezależność od nich była dla Kanta esencją wolności, wyrażanej przez prawo moralne. To, że doświadczenie przeczy idei wolności na każdym kroku, spowodowane jest nieobecnością wolności w świecie zmysłów. Ale aby ocalić autonomię rozumu, idei wolności odrzucić się nie dawało. W przeciwnym razie rozum mógł stać się igraszką ślepych sił, które jeśli nawet rozumem się zabawiają, to nie sposób tego przekonująco dowieść. Bowiem niemożliwa jest moralność jako skutek autonomii rozumu bez postawienia stopy w krainie intelektu, w której jedynie możliwe są kategoryczne imperatywy jako maksymy wolności, których stosowanie umożliwia naszą obecność w sławetnym ideale państwa celów samych w sobie, gdzie człowiek zawsze ma być traktowany jako cel, a nigdy środek. Zauważyć też należy, że wolność proponowana przez filozofa umożliwia jej zażywanie innym, przez co zyskuje walor powszechności, harmonijnie łącząc interesy jednostki z potrzebami ogółu. Należy jednak wystrzegać się przenoszenia kantowskiej teorii wolności w świat praktycznego doświadczenia. O ile formuły kategorycznych imperatywów nadają się do stosowania ich w życiu codziennym jako jeden z punktów etycznych dekalogów, cała reszta rozważań o wolności nie jest z tego świata. W naszym świecie rządzą zupełnie inne prawa, z wolnością niemające nic wspólnego. Ale mimo to z idei wolności, jeśli ma się ocalić nasze człowieczeństwo, zrezygnować nie sposób. Po raz pierwszy chyba w dziejach europejskiej filozofii wolność jako idea stała się archimedesowym punktem oparcia dla autonomii rozumu ludzkiego, a tym samym naszego człowieczeństwa. Umieszczając człowieka pomiędzy prawem moralnym a gwiaździstym niebem, przydano mu iście kosmiczny wymiar, właściwy dotychczas jedynie bogom. Jednym z nich mógł być Achilles Rosenkranc.

Wracając do mnie, to muszę powiedzieć, że rumieniłem się od zawsze. Natomiast pozbawione rumieńców lico miał niejaki Albert Węcławek, dróżnik na przejeździe kolejowym w pobliżu stacji Trakiszki. Na stacji Trakiszki, położonej tuż przy granicy polsko-litewskiej, doszło swego czasu do gorszących scen, wywołanych nawet nie tyle przez dróżnika Węcławka. Pewnego piątku tuż po północy, kiedy kończył właśnie swoją dwunastogodzinna służbę, niemal przed samymi drzwiami dróżniczej budki zatrzymała się luksusowa limuzyna marki alfa romeo. Wysiadło z niej dwóch mężczyzn i w średnim wieku blondynka, po której od razu było widać, że przybywa wprost zza granicy. Świadczył o tym jej nigdy niewdziany w tych stronach strój oraz w dziwaczny sposób wystrzępiona fryzura, najpewniej dzieło jakiegoś wyrafinowanego mistrza grzebienia. Ubrana była w skórzany garnitur czerwonego koloru i miała, jak powiedział później dróżnik Węcławek, jaskrawy makijaż jak kurwa jaka. Tak w ogóle była żoną Węcławka, która dziesięć lat przed opisywanymi wydarzeniami zniknęła nagle i niespodziewanie. Zajeżdżając z fasonem alfą romeo przed kolejowy przejazd właśnie się odnalazła. Kiedy Węcławek otworzył drzwi dróżniczej budki i zobaczył, kogo przyniosło, to cudem tylko uniknął ataku prawdziwej apopleksji. W pierwszej chwili chciał rzucić się z pięściami na świeżo odnalezioną małżonkę, ale wygląd towarzyszących jej mężczyzn skutecznie ostudził jego pierwotne zamiary. Albert Węcławek cofnął się więc do wnętrza swojej budki, czym prędzej sadowiąc się na jedynym w niej krześle. Jego zmiennik jeszcze nie dotarł, a Węcławek nie wiedział jeszcze, bo wiedzieć tego nie mógł, że kolegi, który miał go tej nocy zmienić na służbie, od ponad godziny nie było już wśród żywych. Został najzwyczajniej w świecie zarżnięty jak świnia przez mężczyzn towarzyszących Węcławkowej. Jego dymiące jeszcze zwłoki oprawcy wrzucili do przydrożnego rowu, wraz z rowerem, którym spokojny i niewadzący nikomu kolejarz zamierzał dojechać do dróżniczej budki, żeby zmienić swojego kolegę. Jeden ze zwyrodnialców zdążył jeszcze uciąć mały palec z prawej dłoni ofiary i schował go, owinięty w higieniczną chusteczkę, do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki.

Zanim nasz dróżnik zdołał na służbowym krześle całkiem do siebie dojść, jego nie wiadomo skąd przybyła małżonka, na której dawno już zdążył położyć krzyżyk, coś szepnęła towarzyszącym jej facetom. Widać kazała im wrócić do samochodu, bo usadowili się w nim wygodnie przypalając po papierosie. Ten, co uciął zmiennikowi Węcławka palec, zaraz zresztą papierosa wyrzucił, plując przy tym z widocznym obrzydzeniem.

Ośmielony takim rozwojem sytuacji Albert, odezwał się w te słowa do swej świeżo odnalezionej małżonki:

- Czego ty kurwo ode mnie chcesz?

- Spokojnie Albek! Nie ubliżaj, jak nie wiesz o co chodzi!

- Jak to nie wiem! A zresztą co tu wiedzieć! Znikasz na dziesięć lat, nie dajesz znaku życia, ze dwa lata nie wiedziałem co ze sobą zrobić! Dopiero jak ktoś przysłał mi anonim, w którym napisał, że widziano cię w Brukseli i żyjesz z jakimś chłopem na kocia łapę, to zrobiło mi się lżej! I co ja mam ci teraz powiedzieć? No co?

- Masz się po prostu uspokoić! Bo jak nie, to zawołam tych dwóch z samochodu. Oni tylko czekają na mój znak.

- No to czego ty Marlena ode mnie chcesz? Rozwodu chcesz? To go sobie bierz! Ja ci go nie bronię!

- Aleś ty Albek durny! Wiesz co ja robię na twoją zgodę? Nie będę ci nawet mówić, bo szkoda na to słów! Ja cię Albek przyjechałam po prostu zabić!

- Jak to zabić? Tobie Marlena na tym zachodzie po prostu odjebało!

Brak komentarzy: