niedziela, 9 września 2007

Opowieści ściśle prywatne

Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że zegar umieszczony na wieży dworca Gare du Nord w Brukseli odmierza mój czas. Jak zresztą wszystkie zegary świata. Cała budowla, szczególnie gdy zapadał zmierzch, była poprzez swą groźną prostotę wyjęta wprost z obrazów de Chirico. Wzdłuż dworca, po drugiej stronie wieży, ciągnęła się ulica wypełniona tureckimi imigrantami, ich przejmującą muzyką i stertami śmieci. W pewnym momencie ulica rozwidlała się na kształt litery igrek, której jedno z górnych ramion było jej dalszym ciągiem. Dokładnie na planie utworzonego w ten sposób trójkąta z przytępionym wierzchołkiem stała kilkupiętrowa kamienica zwieńczona kamienną figurą anioła ze wzniesionymi ku niebu rękoma. Na parterze kamienicy z obydwu jej stron migały kolorowe neony obiecując samotnym mężczyznom niezapomniane przeżycia erotycznej natury. Któregoś razu na ramionach anioła zawisła dziurawa, powiewająca na wietrze niebieska plandeka. Zbliżał się Armaggedon.

Tadeusz budził sympatię od pierwszego wejrzenia, choć miał w sobie coś diabelskiego. Nawet nie dlatego, że utykał na jedną nogę. Sprawiała to raczej jego ciemna cera, duże czarne oczy i twarz naznaczona latami walki z ognistą wodą. Janek zwany Kloszardem, jego brat Lalka, Ksiądz i cała reszta brukselskiego towarzystwa wołała na niego Maruda, czego Tadeusz nie znosił, tak jak nie znosił węży, kobiet i nietoperzy. Zbliżał się do pięćdziesiątki i kiedy się poznaliśmy, czekał na sygnał z kraju w sprawie wstrzyknięcia mu do żył, jak sam to określił, świecącego płynu. We wnętrznościach Tadeusza lekarze wykryli bowiem jakieś niepokojące zmiany. Kiedy wspominałem o tym, czego Tadeusz nie lubił, zapomniałem o jednej, niezwykle ważnej dla niego kwestii. Chodzi mianowicie o Podpalańców. Tak Tadeusz określał, ze względu na kolor skóry, niezwykle licznie występujących w Brukseli przedstawicieli arabskich narodów. Któregoś dnia Tadeusz tonem pełnym odkrywczej satysfakcji rzucił:

- Ten, co dał babom jakieś prawa, musiał być trochę głupi!

- Chyba jednak trochę mądry – odpowiedziałem.

- E tam mądry! A zobacz u Podpalańców, tam baby nie mają przecież żadnych praw.

- Jakieś tam chyba jednak mają – nieśmiało zaooponowałem.

- Mają! Raz dziennie do żarcia, żeby nie zdechły z głodu, jak dla bydlęcia jakiego! – zakończył triumfalnie Tadeusz.

Któregoś dnia Tadeusz popadł w głęboką melancholię. Pracowaliśmy w pełnym milczenia skupieniu i kiedy zapaliliśmy, usłyszałem:

- Człowiek to gorszy jest od bydlęcia!

- Dlaczego?

- Jak to dlaczego? A co takie bydlę może zrobić? Najwyżej w szkodę polezie, a człowiek to wiesz...

- No wiem. No a sroka, przecież kradnie nieraz ludziom różne błyskotki?

- Ale sroka to ptak a nie bydlę! – triumfalnie argumentował Tadeusz.

- Niby tak. To co właściwie jest tym bydlęciem? – drążyłem temat zniewolony głębią sentencji i żelazną logiką dowodu na jej prawdziwość. Tadeusz podrapał się po głowie i z lekką nutą nieśmiałości rzekł:

- Można właściwie powiedzieć, że to ssak.

- Przecież człowiek jest ssakiem – ja na to.

- No racja, ale nie ma co pierdolić, bo bydlę to bydlę.

Jednak kwestia precyzyjnej definicji bydlęcia nie dawała nam spokoju. Wykluczywszy z tej kategorii świnie wyszło na to, że do klasy bydląt można zaliczyć wszystko rogate z wyjątkiem kóz, cieląt i antylop. Zostały więc tylko krowy, bowiem co do byków Tadeusz już miał bliżej niesprecyzowane wątpliwości. Do dziś nie wiem dlaczego. Nie wiem też dlaczego zapomnieliśmy o jednorożcach.

Zaraz zresztą ruszył do kraju i jak się potem dowiedziałem przeszedł udaną operację, bowiem rak nie okazał się złośliwy. Została mi jeszcze po nim historia ciesielskiego młotka, pieszo przywleczonego z niemieckiej niewoli przez brata ojca Tadeusza. Celestyn, bo tak dziadkowie Tadeusza ochrzcili jego ojca, był stolarzem i taki młotek musiał być dla niego nie lada kąskiem. W jakiś tam sposób przejął ów młotek, który służył mu aż do śmierci. Ze trzydzieści lat po wojnie Tadeusz razem z ojcem stawiali dom. Kiedy skończyli, okazało się że młotek zaginął i najprawdopodobniej został pod deskami dopiero co położonej podłogi. Celestyn nie namyślał się długo i na pytanie Tadeusza, co robić, rzucił tylko jedno słowo: - Rwać!

Któregoś sobotniego wieczoru Tadeusz kończył swój pijany rejs po Brukseli przed właśnie zamykaną przez właściciela grecką kafejką, której był częstym bywalcem. Mimo tego właściciel nie zamierzał wpuścić do niej Tadeusza, który na takie dictum wybełkotał polsko-francuską mieszanką:

- To ja przychodzę do ciebie, a ty mi ferme la port?

Z Jankiem Kloszardem zaczynamy remont mieszkania u siostry Ariego, Fatmy. Fatma jest wdową. Jest też Turczynką. Janek klnie na czym świat stoi, że idziemy pracować u pastuchów, którzy nam na pewno nie zapłacą, bo taka jest turecka natura. Kiedy pytam, co się tak zawziął na Turków, mówi, że tak został wychowany, że bitwa pod Wiedniem i tak dalej. Nie wiem co ma do tego król Sobieski. Mieszkanie, jak zresztą cała kamienica, w tragicznym stanie. Na parterze pod sufitem kłębowisko pajęczyn. Janek twierdzi, że pająki to przysmak tych pastuchów i na pewno je w tym celu hodują. Wdowa przez kilka pierwszych dni bacznie nas obserwuje, z wyraźnymi oznakami niechęci. W kuchni na półce stoją dwa porcelanowe kubki ozdobione popiersiem mężczyzny. Podejrzewam, że to Atatürk. Pytam o to Fatmę, która nie kryje zdumienia, że to wiem. Przeżywa lekki szok, kiedy okazuje się, że wiem o nim dość dużo. Lody zostają przełamane, co Janka zaczyna niepokoić. W jednym z pokojów stoi pianino, na ścianie plakat reklamujący koncert tureckiego pianisty. Zaczynam z Fatmą rozmowę o muzyce klasycznej i dowiaduję się, że jej nastoletni syn uczy się gry na pianinie. Ja na to, że kiedyś wynajmowałem w Brukseli mieszkanie w domu, którego właścicielka miała syna, znanego w Belgii pianistę. Okazuje się, że to nauczyciel jej syna, mieszkający zresztą nadal tam, gdzie kiedyś z Tetką wynajmowaliśmy mieszkanie. Janek nie kryje swego oburzenia. Bratam się z pastuchami, a to grzech niemal śmiertelny. Pewnego dnia Fatma wkracza do pomieszczenia, które tynkujemy, z radiomagnetofonem i włącza muzykę. Z głośników płyną pierwsze takty ,,Wariacji Goldbergowskich” w wykonaniu jakiegoś tureckiego pianisty. Fatma wychodzi i chwilę potem Janek skacze z drabiny, aby wyłączyć diabelskie dźwięki. Powstrzymuję go, tłumaczę, że to byłoby niegrzeczne wobec gospodyni, na co Janek:

- A chuj z tymi pastuchami i ich muzyką! Nie widzisz, że oni chcą cię sturczyć? To ty nie wiesz, co oni zrobili z Grekami!

Na myśl przychodzi mi turecka okupacja Grecji i w tej kwestii muszę się z Jankiem zgodzić, choć nie wiem, co to ma wszystko do rzeczy.

- Przecież Grecy byli kiedyś blondynami! Widziałem w książkach, to było wtedy, jak nosili jeszcze garnki na głowach!

- Janek, co ty wygadujesz, przecież Grecy mają raczej czarne włosy!

- A co ty myślisz, że Turcy przez te kilkaset lat tylko patrzyli na Greków? Zepsuli rasę i koniec! Ty ich tak bronisz, bo może jesteś z tymi pastuchami w zmowie!

Nie zdołałem dowiedzieć się dokładnie, na czym ta zmowa miałaby polegać. Przyciśnięty do muru Janek bredził coś o spisku, którego celem miałoby być zagarnięcie przeze mnie wspólnie z Fatmą przysługujących Jankowi pieniędzy. Kiedy ostatniego dnia wypłaciłem Jankowi jego część i spytałem, czy nadal myśli o tajnym porozumieniu rzekomo zawiązanym pomiędzy mną i turecką wdową, odrzekł, że nie jest pewien.

Brak komentarzy: