wtorek, 11 września 2007

Opowieści ściśle prywatne

Któregoś lata pociąg tak się rozpędził, że omal nie wpadł do morza. Tylko dzięki wbitym przy brzegu w dno morskie drewnianym palom, które chroniły plażę przed falami i dlatego nazywano je falochronami, mogliśmy z rodzicami znaleźć się w nadmorskim ośrodku wczasowym dużo szybciej niż zwykle. Kiedy rodzice zajęli się rozpakowywaniem przepastnej walizy, wykryłem przy lesie, na skraju którego położony był ośrodek, składającą się z dwóch części wysuwaną drabinę strażacką na gumowych kołach. Służyły one do tego, aby móc drabinę doczepić do jakiegoś pojazdu i dowieść ją szybko do pożaru. Niewiele myśląc wspiąłem się na jej czubek i skoczyłem w dół. Chyba było jednak trochę za wysoko, bo w momencie zetknięcia z ziemią straciłem na kilka sekund oddech, a z niemal odgryzionego języka polała się krew. Z wylizaniem doznanych ran musiałem się pospieszyć, ponieważ lada chwila zaniepokojony moim zniknięciem ojciec mógłby wszcząć poszukiwania. Przyznanie się do związanych z szybownictwem eksperymentów nie wchodziło w grę z racji tego, że mogłoby się to dla mnie niezbyt przyjemnie zakończyć. Przez kilka następnych dni podejrzanie mało się odzywałem.

W tym czasie skakanie z różnych wysokości dostarczało niezapomnianych przeżyć. Potem dowiedziałem się z książek, że ludzkość od zawsze marzyła o zdobyciu właściwych ptakom, spadającym liściom i dmuchawcom umiejętności. Skok z czubka rozsuniętej nieco strażackiej drabiny pozostał nigdy potem nie pobitym rekordem. Wiem to po reakcjach organizmu na podejmowane w następnych latach próby skoków z drzew, czy z pierwszego piętra na hałdę piachu. Chociaż w przypadku skoku z wysokiego piętra, zanikowi oddechu towarzyszyło bolesne ukłucie w płucach albo może w piersiach. Należałoby też w tym miejscu wspomnieć o pewnym innego rodzaju skoku, oddanym kilkanaście lat później na miniaturowej skoczni narciarskiej w leśnym parku krajobrazowym imienia marszałka Józefa Piłsudskiego. Próg tej skoczni miał zaledwie dwa metry wysokości, a sam najazd nie więcej niż dziesięć. Katastrofa wisiała w powietrzu z dwóch co najmniej powodów, nie licząc oczywiście umiejętności. Pierwszy krył się w wąskich nartach przeznaczonych do biegania, choć nie to okazało się najważniejsze. Ważniejszą, a nawet podstawową przyczyną nieuchronnej katastrofy okazały się buty, do których przypięte zostały narty. Na nogach miałem wtedy gustowne, sznurowane kamasze produkcji NRD, które mama za spore w tym czasie pieniądze kupiła mi w sklepie z towarami pochodzenia zagranicznego, w ramach rekonstrukcji zapasów odzieży, poważnie uszczuplonych dwuletnim pobytem za murami wojskowych koszar. Jako pierwszy skok oddał mój ówczesny przyjaciel i był to skok całkiem udany. Mieliśmy jeszcze wtedy w pamięci zakończony złotym medalem wyczyn naszego skoczka na zimowej olimpiadzie i wydawało się nam, że nie powinno być większych kłopotów z powtórzeniem tego osiągnięcia na właściwą sobie oczywiście miarę. Już w powietrzu zorientowałem się, że podeszwy butów pod ciężarem nart i działania wynikających z praw fizyki sił, po prostu razem z nartami odrywają się od reszty butów. Dalszy lot, przypominający prawdopodobnie od tego momentu trzepot trafionej śrutem dzikiej kaczki, przybrał nieoczekiwany zgoła przebieg. W każdym bądź razie w końcowej jego fazie szybowałem plecami do ziemi, prosto na wystający spod ubitego śniegu korzeń. Rozpaczliwie więc wygiąłem się do góry brzuchem w łuk tak, aby przelatując nad coraz groźniej wyglądającymi resztkami jakiegoś drzewa, nie zawadzić o nie plecami. Moje wysiłki opłaciły się o tyle, że na korzeń się nie nadziałem, a jedynie zahaczyłem lądując jednak nie na nim. Nie licząc krwawej blizny na plecach i oderwanych od butów podeszew, skok nie zakończył się więc poważniejszymi obrażeniami. Do domu wracałem w butach drugiego skoczka, które przyniósł mi ze swojego domu położonego w okolicach skoczni. To, że miał stopę o półtora numeru mniejszą od mojej, nie sprawiało już wobec zaistniałych wypadków większego problemu.

Brak komentarzy: