W tym czasie skakanie z różnych wysokości dostarczało niezapomnianych przeżyć. Potem dowiedziałem się z książek, że ludzkość od zawsze marzyła o zdobyciu właściwych ptakom, spadającym liściom i dmuchawcom umiejętności. Skok z czubka rozsuniętej nieco strażackiej drabiny pozostał nigdy potem nie pobitym rekordem. Wiem to po reakcjach organizmu na podejmowane w następnych latach próby skoków z drzew, czy z pierwszego piętra na hałdę piachu. Chociaż w przypadku skoku z wysokiego piętra, zanikowi oddechu towarzyszyło bolesne ukłucie w płucach albo może w piersiach. Należałoby też w tym miejscu wspomnieć o pewnym innego rodzaju skoku, oddanym kilkanaście lat później na miniaturowej skoczni narciarskiej w leśnym parku krajobrazowym imienia marszałka Józefa Piłsudskiego. Próg tej skoczni miał zaledwie dwa metry wysokości, a sam najazd nie więcej niż dziesięć. Katastrofa wisiała w powietrzu z dwóch co najmniej powodów, nie licząc oczywiście umiejętności. Pierwszy krył się w wąskich nartach przeznaczonych do biegania, choć nie to okazało się najważniejsze. Ważniejszą, a nawet podstawową przyczyną nieuchronnej katastrofy okazały się buty, do których przypięte zostały narty. Na nogach miałem wtedy gustowne, sznurowane kamasze produkcji NRD, które mama za spore w tym czasie pieniądze kupiła mi w sklepie z towarami pochodzenia zagranicznego, w ramach rekonstrukcji zapasów odzieży, poważnie uszczuplonych dwuletnim pobytem za murami wojskowych koszar. Jako pierwszy skok oddał mój ówczesny przyjaciel i był to skok całkiem udany. Mieliśmy jeszcze wtedy w pamięci zakończony złotym medalem wyczyn naszego skoczka na zimowej olimpiadzie i wydawało się nam, że nie powinno być większych kłopotów z powtórzeniem tego osiągnięcia na właściwą sobie oczywiście miarę. Już w powietrzu zorientowałem się, że podeszwy butów pod ciężarem nart i działania wynikających z praw fizyki sił, po prostu razem z nartami odrywają się od reszty butów. Dalszy lot, przypominający prawdopodobnie od tego momentu trzepot trafionej śrutem dzikiej kaczki, przybrał nieoczekiwany zgoła przebieg. W każdym bądź razie w końcowej jego fazie szybowałem plecami do ziemi, prosto na wystający spod ubitego śniegu korzeń. Rozpaczliwie więc wygiąłem się do góry brzuchem w łuk tak, aby przelatując nad coraz groźniej wyglądającymi resztkami jakiegoś drzewa, nie zawadzić o nie plecami. Moje wysiłki opłaciły się o tyle, że na korzeń się nie nadziałem, a jedynie zahaczyłem lądując jednak nie na nim. Nie licząc krwawej blizny na plecach i oderwanych od butów podeszew, skok nie zakończył się więc poważniejszymi obrażeniami. Do domu wracałem w butach drugiego skoczka, które przyniósł mi ze swojego domu położonego w okolicach skoczni. To, że miał stopę o półtora numeru mniejszą od mojej, nie sprawiało już wobec zaistniałych wypadków większego problemu.
wtorek, 11 września 2007
Opowieści ściśle prywatne
Któregoś lata pociąg tak się rozpędził, że omal nie wpadł do morza. Tylko dzięki wbitym przy brzegu w dno morskie drewnianym palom, które chroniły plażę przed falami i dlatego nazywano je falochronami, mogliśmy z rodzicami znaleźć się w nadmorskim ośrodku wczasowym dużo szybciej niż zwykle. Kiedy rodzice zajęli się rozpakowywaniem przepastnej walizy, wykryłem przy lesie, na skraju którego położony był ośrodek, składającą się z dwóch części wysuwaną drabinę strażacką na gumowych kołach. Służyły one do tego, aby móc drabinę doczepić do jakiegoś pojazdu i dowieść ją szybko do pożaru. Niewiele myśląc wspiąłem się na jej czubek i skoczyłem w dół. Chyba było jednak trochę za wysoko, bo w momencie zetknięcia z ziemią straciłem na kilka sekund oddech, a z niemal odgryzionego języka polała się krew. Z wylizaniem doznanych ran musiałem się pospieszyć, ponieważ lada chwila zaniepokojony moim zniknięciem ojciec mógłby wszcząć poszukiwania. Przyznanie się do związanych z szybownictwem eksperymentów nie wchodziło w grę z racji tego, że mogłoby się to dla mnie niezbyt przyjemnie zakończyć. Przez kilka następnych dni podejrzanie mało się odzywałem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz