niedziela, 16 września 2007

Opowieści ściśle prywatne

Jeśli chodzi o mnie, nie mam najmniejszego pojęcia, dlaczego nigdy nie chciałem jechać do Sztokholmu. Oczywiście nie chciałem też jechać do wielu innych miejsc na świecie, ale nie ulega wątpliwości, że najbardziej właśnie tam. Nie miałem też nigdy najmniejszej ochoty zastanawiać się dlaczego. Pewnie, że przy odrobinie chęci i samozaparcia jakieś tam powody by się może znalazły, ale oznaczałoby to szukanie zbędnych w moim mniemaniu uzasadnień. Mógłbym jedynie uczynić to tytułem próby, aby przekonać się, dokąd prowadzić może zaspokajanie niezdrowej ciekawości. Może do Sztokholmu nie chciałem jechać dlatego, że dawno temu pojechała tam jakaś znana lub nieznana mi osoba, a ja za wszelką cenę nie chciałem jej tam spotkać? Może też razem lub z osobna dlatego, że nie spodziewałem się tam niczego, co wywołać może jakiekolwiek poruszenia umysłu i serca. Któż to może wiedzieć na pewno? Tego oczywiście nie wiem i nie sądzę, abym kiedykolwiek się o tym dowiedział. Jednak dla dobra całej opowieści gotów jestem uznać, że nie pojechałbym tam, ponieważ dręczy mnie graniczące z pewnością przeczucie, że na ulicach tego skandynawskiego miasta nie stałoby się nic, co by mogło odmienić moje życie. Nawet mimo tego, że nie chciałbym przecież odmieniać jego niezbadanych do końca kolei. Dlatego tak bardzo cieszę się, że nigdy nie byłem w Sztokholmie. Ważne jest przecież bardzo, abyśmy w ogóle byli czegoś pewni, obojętnie czego ta pewność miałaby dotyczyć. Przyjemnie jest coś takiego mieć na własność. Dlatego sprawia mi taką niezwykłą radość poczucie pewności, że nigdy najbardziej nie chciałem jechać właśnie tam, a nie gdzie indziej. Nie znaczy to oczywiście w żadnym stopniu, że takiej pewności nie mam w stosunku do zupełnie innego rodzaju rzeczy. Ale w żadnym innym przypadku ta dotycząca Sztokholmu pewność nie jest tak krystalicznie bezinteresowna i nie służąca właściwie poza samej sobie niczemu. Jest to niewątpliwie klejnot w koronie wszelkiego rodzaju pewności i tym samym z definicji braku śladu najdrobniejszych nawet wątpliwości. Z takiego właśnie rodzaju pewności powinno wykuwać się puklerze chroniące nas przed wielkim zawirowaniem otaczającego świata. Tylko tak uzbrojeni mamy szansę skutecznie stawić czoła prowadzącej na manowce niepewności co do siły przedstawianych wszystkim wokół naszych racji.

Ten rodzaj pewności z pewnością nie był obcy człowiekowi, który pewnego ranka przykuł się do łańcuchów odgradzających plac pewnego ministerstwa od ulicy przeznaczonej dla zwykłych śmiertelników. Pracowałem tam wtedy i z racji tej ktoś powiadomił mnie telefonicznie, że przypięty kłódką do łańcucha człowiek wykrzykuje hasła, z których jednoznacznie wynikają pod adresem naszej instytucji pretensje. Podszedłem do okien swego gabinetu i rzeczywiście przy łańcuchach wyznaczających granice terytorium należącego do ministerstwa zebrał się mały tłumek. Nie pozostało nic innego, jak w imieniu zatrudniającej mnie instytucji wyjść na spotkanie stającego do nierównej z nią walki mężczyzny. Poczułem się wtedy trochę jak ktoś z wysokiego zamku, wychodzący na spotkanie kołaczącego do jego bram zniecierpliwionego geometry. Treść napisów na powiewających niczym zatknięte sztandary arkuszach pakowego papieru nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości co do ogromu grzechów, popełnionych w imieniu prawa na osobie tego samotnego manifestanta. Jego wygląd i zgromadzony w plastikowych siatkach dobytek wskazywały na początek długotrwałego oblężenia. Z rozmowy jaką zaczęliśmy prowadzić wynikało, że we Francji przepadł mu wielomilionowej wartości majątek z bezdyskusyjnej wedle niego winy instytucji mieszczącej się w budynku, z którego właśnie do niego wyszedłem. Krok po kroku dotarliśmy do prawdziwych winowajców, którzy zarekwirowali mu paszport, co z kolei uniemożliwiało mu okazanie należytej dbałości o niszczejący na dalekich Polach Elizejskich majątek. Okazali się nimi przedstawiciele zupełnie innej instytucji, co jednak mimo wszystko sprawiło mi dużą ulgę. Wyjaśniwszy jeszcze sobie kilka innych rzeczy, moje zainteresowanie wzbudził tomik wierszy autorstwa tego dzielnie walczącego z urzędami człowieka. Wszystkie bez wyjątku wiersze poświęcone były jego kilkuletniemu synkowi, niemal w ostatniej chwili cudownie ocalonemu przed aborcyjnymi upodobaniami jego wyrodnej matki, czyli ówczesnej żony autora. Na końcu książki i jej okładkach można było przeczytać o wielu jeszcze ciekawych rzeczach. Otóż autor tych wierszy i zarazem ich wydawca, mieniący się wedle własnych słów obywatelem świata, rodzinną miejscowość ogłosił księstwem, a siebie samego mianował jego pierwszym, samozwańczym władcą.

Fakt ten potwierdzały pocztówki z nadrukowanymi w miejsce znaczków podobiznami władcy tej nieznanej krainy, od nazwy której pochodziła również nazwa obowiązującej tam waluty. Z opisu zdjęcia umieszczonego na jednej z nich wynikało, że własnością księcia jest wyprodukowana w 1938 roku ciężarówka citroen, najstarszy na terytorium księstwa produkt technicznej myśli ludzkiej. Wydrukowane na pocztówkach znaczki nie zawsze przedstawiały wizerunek człowieka, z którym właśnie rozmawiałem, w roli miłościwie panującego. Szczególne wrażenie budziła spozierająca na mnie z pocztowego znaczka jego wykrzywiona przerażeniem albo niepohamowaną radością twarz, opatrzona podpisem wyjaśniającym, że mamy w tym wypadku do czynienia z krzykiem artysty. Umieszczony na rewersie pocztówki opis nie pozostawiał żadnych wątpliwości, że opisywana twarz należy do postaci Homo Viatora, jednej z licznych epifanii księcia. Z wykonanego mniejszą czcionką dopisku wynikało, że umieszczony awersie zdjęciowy kolaż obrazuje proces jego dorastania oraz rodzaj postaci, w które kolejno się wcielał. Kilka czarno białych zdjęć z dzieciństwa i wczesnej młodości grzęzło wśród kolorowych fotografii przedstawiających władcę w przebraniach i realistycznej charakteryzacji wzmagającej efekt odgrywanej w danej chwili roli. Ze zdjęć patrzyli na mnie kolejno papuaski czarownik, wędrujący środkiem wyschniętego koryta rzeki aborygeński wojownik, siedzący przed wejściem do tipi Indianin, czy wreszcie obrzucający dzikim wzrokiem zdobytą osadę wiking w rogatym hełmie.

Z niebieskiej okładki trzymającej w ryzach kartki z wierszami wyczytać można było zbiór równie ciekawych informacji, włącznie z tą, że autor posiadł sztukę pisania w wieku sześciu lat pisać właściwie nie umiejąc. Ten pozorny paradoks opatrzony był wyjaśnieniem, że pierwsza w jego życiu czynność pisania polegała na przekopiowaniu tekstu z jakiegoś dziecinnego pisemka. Z okładki wyczytać można również było pochwałę wymienionego z imienia i nazwiska druha, który zaszczepił naszemu bohaterowi nigdy właściwie nie wygasłą miłość do harcerstwa.

Zaraz pod tymi informacjami pojawia się dość długa lista nagród i wyróżnień otrzymanych za różnorakie formy aktywności artystycznej. Najcenniejszym wedle słów autora wyróżnieniem na wieki pozostało te otrzymane pewnego wieczoru przy ognisku kończącym artystyczny plener od jednego z mieszkańców wsi, na obrzeżach której wspomniany plener się odbywał. Mieszkaniec ten nosił, jak można wyczytać z okładki, przydomek Rozumek i był fundatorem nagrody, którą wręczył naszemu autorowi za cykl powstałych w więziennych celach wierszy.

Z listy wyróżnień i nagród wynikało również, że uhonorowany nimi autor swe literackie utwory posyłał na rozmaite konkursy pod różnymi, często kobiecymi pseudonimami, co w jednym przypadku o mały włos nie skończyło się dyskwalifikacją, której jury konkursu zamierzało się dopuścić w okowach skandalu i sensacji, jak określiła to niedoszła tego jury ofiara. Jej członkom nie chodziło tyle o niezgodny z płcią pseudonim, pod którym ukrył się jeden z uczestników konkursu, co mający zmylić ich czujność podany w dokumentach konkursowych adres, pod którym w rzeczywistości mieszkała rodzona siostra autora, dla niepoznaki słowami której autor streścił swe burzliwe życie.

Tak w ogóle to większość nagród zdobytych została w konkursach i festiwalach sztuki więziennej. Wśród nich poczesne miejsce zajmowała druga nagroda w konkursie plastycznym, zorganizowanym przez kapelana więziennego jakiejś tajemniczej organizacji oznaczonej skrótem R.A.Ś., która przy odrobinie zastanowienia okazała się po prostu rejonowym aresztem śledczym. Niewyjaśnione ku mojemu niezadowoleniu pozostały natomiast kulisy pewnego wyróżnienia, otrzymanego w kolejnej edycji Ogólnopolskiego Przeglądu Sztuki Więziennej za pamiętnik o znęcaniu się funkcjonariuszy służby więziennej nad autorem.

Wracając do wierszy okazało się, że jest to zaledwie mała część zaginionego bezpowrotnie zbioru, liczącego pierwotnie dwieście pięćdziesiąt utworów. Ocalało zaledwie trzydzieści jeden i one to właśnie weszły w skład wspomnianego tomiku. Każdy z nich był opatrzony przypisem dokładnie i precyzyjnie opisującym miejsce, datę i okoliczności powstania. Dzień, miesiąc i rok uzupełniony był godziną z dokładnością do minuty. Większość z nich, jak powiedziałem już wcześniej, powstała za więziennymi murami, natomiast pozostałe głównie wewnątrz samochodów najróżniejszych marek. Z wyjątkiem jednego, opatrzonego tajemniczo brzmiącym przypisem, z którego wynikało, że powstał dwie minuty po dwudziestej pierwszej podczas kolacji u bliżej nieokreślonego Józka.

Z tego poetyckiego tomiku wyczytać można było również, że wydrukowany na końcu książki kupon konkursowy, po jego uprzednim wypełnieniu, upoważnia czytelnika do wzięcia udziału w losowaniu ufundowanych przez autora nagród. Były nimi samochodowy radiomagnetofon, walkman i suszarka do włosów. Ceremonia losowania nagród miała odbyć się w tej samej wiosce, której mieszkaniec nazywany Rozumkiem wyróżnił kiedyś przy wieczornym ognisku obecnego fundatora.

Ostatnie stron tomiku były zapisem imponującej aktywności autora. Namawiał wszystkich chętnych do zapisywanie się w szeregi założonych przez niego organizacji, z których wystarczy, że wymienię Stowarzyszenie Miłośników Indian, Obrony Praw Ojca, osób poszkodowanych przez władze PRL i RP, praw człowieka oraz Galerię Zdarzeń Artystycznych. Było też mnóstwo informacji o już wydawanych lub też pozostających w sferze projektów wydawnictwach i periodykach, jak chociażby o indiańskiej tematyce ,,Mówiący Papier”, czy demaskujący nadużycia urzędników państwowych ,,Zryw Polski Walczącej”, autorzy którego obiecywali pisać o sprawach, o których inni boją się nawet szeptać.

Wśród kopii najrozmaitszych dokumentów rzucał się w oczy napisany o godzinie dziewiątej pięćdziesiąt pięć list otwarty, w którym autor odpowiedzialnością za bezprawny jego zdaniem zabór paszportu obarcza mafijne struktury naszego państwa, czerpiące pełnymi garściami z matactw urzędników kilku państwowych instytucji, w tym również i tej, której w rozmowie z nim stałem się reprezentantem. W konsekwencji spisku, w którym obok wymienionych w liście organów administracji państwowej brała udział była żona autora, nie mógł on wyjechać do Francji po pozostawiony w niej majątek oraz zobaczyć się ze swoim dziesięcioletnim synem.

Kiedy kończyliśmy ponad godzinną rozmowę, kłódka łącząca mojego rozmówcę z łańcuchem została przez niego otwarta, a ja zdążyłem wykonać jeszcze kilka telefonów w sprawie tego niewątpliwie wielkiej dzielności człowieka. Kupiłem ponadto od niego za godziwą zapłatę ów tomik wierszy i tych kilka pocztówek wydanych przez pocztę jego udzielnego księstwa. Cenę transakcji skalkulowaliśmy tak, aby uzyskane w ten sposób fundusze pokryły koszt powrotnej podróży do indiańskiego tipi, które niczym książęcy zamek górowało nad niezbyt rozległym przecież terytorium księstwa. Nie zapomnieliśmy oczywiście o niezbędnym na czas nie tak wcale krótkiej podróży pożywieniu. Z wpisanej do poetyckiego tomiku na wyraźne życzenie jego autora dedykacji wynika, że powstała ona trzynaście minut po godzinie dwunastej, a ja wedle jego słów byłem pierwszym państwowym urzędnikiem, który poświęcił mu trochę czasu. Kilka miesięcy później zadzwonił z informacją, że tym razem zamierza się podpalić przed gmachem budynku, przed którym się poznaliśmy i żebym nawet przez chwilę nie pomyślał, że była w tym wszystkim jakaś moja wina. Udało mi się go od tego zamiaru odwieść wskazując na trudy podróży i dość srogi mróz, który w grudniu tego roku dawał się we znaki. Więcej się nie odezwał, a ja nie słyszałem, aby ktoś przed gmachem budynku, w którym wtedy pracowałem, targnął się na życie.

Przypadek samotnego manifestanta opisano w gazecie osobnika z wielkimi uszami, przedstawiając koleje jego losu jako efekt polityki ówczesnego rządu, który akurat z tym przypadkiem niewiele miał wspólnego. Wielkouchy właściciel gazety nie chciał pamiętać, że dramatyczne dzieje tego człowieka miały swój początek w zupełnie innych czasach, kiedy jeszcze on sam jakiś tam rząd reprezentował.

Wróciłem do budynku, któremu tego dnia nic więcej, poza inwazją krążącego w listowych kopertach wąglika, nie zagrażało. Po ataku oszalałych wyznawców Allacha na w ich mniemaniu współczesne wcielenie grzesznego i wszetecznego Babilonu, kraj ogarnęła podsycana przez sensacyjnie brzmiące wieści panika, związana z rzekomym zagrożeniem czającym się w białym proszku, rozsyłanym po całym świecie w listach przez duchowych pobratymców sprawców hekatomby na Manhattanie. Jedna z pracownic instytucji, przed którą omal nie doszło do aktu samospalenia, zażądała odziania jej od stóp po czubek głowy w gumowy strój, niezbędny jej zdaniem przy otwieraniu urzędowej korespondencji, w kopertach której mógł czaić się występujący pod postacią białego proszku wąglik. Zrazu myślałem, że to jakiś żart, ale w bezpośredniej rozmowie zrozumiałem, że kobieta skora do żartów nie była, a w jej oczach czaił się autentyczny strach. Usłyszałem jeszcze na koniec, że łatwo mi jest się z tego śmiać, skoro nie muszę otwierać nadchodzących listów. Jednak zanim urzędowa procedura zakupu gumowej odzieży ochronnej się mogła rozpocząć, kobieta wystraszona czyhającym zewsząd wąglikiem w drodze z pracy do domu złamała nogę. Podejrzewam, że taki wyrok losu przyjęła z radością, ponieważ nikt przy zdrowych zmysłach od przebywającej na lekarskim zwolnieniu pracownicy nie mógł wymagać otwierania nadchodzących do instytucji listów.

Brak komentarzy: