niedziela, 23 września 2007

Opowieści ściśle prywatne

Wracając do rzeczywistości to muszę powiedzieć, że nie miałem najmniejszego zamiaru wybierać się do żadnego teatru operowego. O względach powodujących mój niezbyt przychylny stosunek do tej niezrozumiałej hybrydy muzyki i przedstawienia teatralnego po części wspomniałem w trakcie rozmowy z zaginionym w tajemniczych okolicznościach kolekcjonerze nagrań barokowych oper. Jednak mimo to, któregoś wieczoru ubrany w czarny garnitur, śnieżnobiałą koszulę z niezbyt obcisłym kołnierzykiem i srebrzystoszary krawat we wzory wynikające jedynie z krzyżujących się splotów materiału, usiadłem wygodnie na swoim miejscu widowni Metropolitan Opera House. Pamiętam, że fotel obity był czerwoną, przypominającą atłas tkaniną. Zresztą było to jedno z ostatnich wolnych miejsc, przynajmniej tak mi powiedziano w kasie teatru. W tym dość dla siebie egzotycznym miejscu znalazłem się nie tyle, żebym bardzo chciał obejrzeć to dzieło Pietro Mascagniego. ,,Cavalleria rusticana” obchodziła mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg, jak również nie obchodził mnie w ogóle fakt, że miało to być w tym wykonaniu przedstawienie premierowe. Nie mówiły mi też nic nazwiska głównych wykonawców. O uszy obiło mi się jedynie nazwisko Julii Vanade, która miała śpiewać partię Santuzzy. Trochę też ciekawiło mnie, czy pochodzenie dyrygującego orkiestrą Gianandrei Gavazzeniego miało tu jakieś znaczenie. Wybrałem się tam głównie dlatego, bo bardzo mnie ciekawiło, czy coś podczas przedstawienia lub bezpośrednio po jego zakończeniu może się wydarzyć w związku z zapowiadaną tam obecnością niejakiego Michaela Corleone, wielokrotnie oskarżanego w przeszłości o nigdy nieudowodnione związki z włoską mafią. Rzeczywiście zajął wtedy wraz z rodziną miejsca w znajdującej się na piętrze loży. Z wiadomości dotyczących szczegółów przygotowywanej od pewnego czasu premiery, zapowiadanej jako wydarzenie godne najwyższej uwagi, moją uwagę zwróciło jedno zdanie z jakiegoś artykułu na ten temat. Dotyczyło one ustawiania na widowni i na scenie wielu kamer oraz podjęcia się przez jednego z przedstawicieli znanej i wpływowej rodziny Coppolów sfilmowania całego tego wydarzenia. Już sam ten fakt był dla mnie wystarczającym powodem, aby wbrew własnym upodobaniom znaleźć się tego wieczoru w tym miejscu. Czułem, że tego wieczoru może wydarzyć się coś bardzo ważnego i zarazem niezbyt bezpiecznego, dlatego wolałem na przedstawienie wybrać się sam. Od momentu jego rozpoczęcia nie mogłem spokojnie usiedzieć i co jakiś czas, nazbyt chyba często dla prawdziwych bywalców tego typu przybytków, odwracałem do tyłu głowę chcąc zobaczyć, co dzieje się w loży . Co i rusz wchodzili tam jacyś ludzie i szeptali coś do ucha głowy rodziny Corleone, pozornie zasłuchanego w płynący ze sceny śpiew i muzykę. Coś niewątpliwie wisiało w powietrzu, choć nie podejrzewałem wtedy, że to, co stanie się to na schodach prowadzących do głównego wejścia budynku, będzie miało wymiar antycznej tragedii. Mało kto wie, że Michael Corleone prawdopodobnie wiedział co się na tych schodach stanie. Nie jestem upoważniony wyjaśniać skąd o tym wiedziałem. Nie wiem jednak dlaczego w żaden sposób nie wpłynął na znany mu dokładnie bieg późniejszych wydarzeń. Podejrzewam, że mógł być coś winien rodzinie Coppolów i jego zachowanie mogło mieć związek z efektem poufnych negocjacji, jakie od pewnego czasu toczyły się pomiędzy przedstawicielami obydwu rodzin. Na Sycylii, skąd obydwie się wywodziły, takie problemy rozwiązywano kiedyś przy pomocy lupary. Ale teraz były już zupełnie inne czasy i zaczęły powoli obowiązywać zupełnie inne obyczaje. W każdym bądź razie stało się co stać się miało, a mnie w tłumie przerażonych gapiów, teraz to sobie przypominam dokładnie, mignęła twarz mężczyzny, którego od początku tak intensywnie usiłuję odnaleźć w wydarzeniach z bliższej i dalszej przeszłości. Wtedy nie zwróciłem na niego żadnej uwagi, bo niczym szczególnym się nie wyróżniał. Tylko przypadkiem i bezwiednie zarejestrowała go moja pamięć. Niby skąd miałem wtedy wiedzieć, jakie to może być ważne. Jak na razie jest to jedyna sytuacja, poza oczywiście tą dla mnie najważniejszą, w której przypomniałem sobie jego obecność. W chwili obecnej nic nie wskazuje na to, abym przypomniał sobie inną. Powoli zaczynam wątpić, czy kiedykolwiek to nastąpi. Można przecież wyobrazić sobie taki rozwój opisywanych wydarzeń, że nie dowiem się tego nigdy. A może niepotrzebnie w ogóle nadwyrężam pamięć tropiąc w jej zakamarkach tę twarz. Z drugiej jednak strony przecież chyba każdy z nas chciałby wiedzieć, gdzie wcześniej widział człowieka, spotkanie z którym byłoby tak brzemienne w skutki. Ostatecznie umiera się tylko raz. Wszystkie następne śmierci są tylko niewyraźnym echem tej pierwszej, jedynej i niepowtarzalnej. Tych następnych jest bardzo łatwo uniknąć, jeśli tylko te pierwszą przetrwamy bez większego uszczerbku. Tylko czy my kiedykolwiek będziemy wiedzieć, która z nich jest tą najważniejszą? Dodajmy również, że nawet ta dla nas najważniejsza, mors major, przypomina w swym wyobrażeniu naszyjnik złożony z nanizanych na nitkę paciorków, z których każdy to jedna z naszych śmierci mniejszych, mors minor, będących w istocie naszymi na wieki martwymi uśmiechami, zdziwieniami i uczuciami. W gruncie rzeczy jest to po prostu wszystko, dla czego w ogóle chcemy żyć. Tak naprawdę całkiem i w pełni umieramy wtedy, kiedy wszystko inne dla nas najważniejsze stanie się bez żadnych wątpliwości martwe. Jeżeli zaś choć jedna z tych rzeczy będzie dawać jakiekolwiek oznaki życia, możemy być pewni, że i my również jeszcze żyjemy.

Najwyraźniej rozpaczliwą walkę z upływającym czasem widać na twarzach starych, kiedyś pięknych aktorek oraz w postaciach równie starych tancerzy. Zachowując w podeszłym wieku gibkość swojego ciała, właściwą jedynie młodości, zaprzeczają tym samym przemijaniu. Nie godzą się na upływ czasu i jest coś w ich heroizmie godnego najwyższego szacunku. Obrazują w istocie ludzkie życie, z właściwym mu nieuchronnym zakończeniem. A jednak mimo to żyjemy, pomimo że dobrze wiemy, jak to się wszystko skończy. Ja również, co nie znaczy wcale, że śmiałbym porównywać się do starych baletmistrzów, mimo że przecież dobrze wiedziałem, co czeka mnie na pustej ulicy. Wbrew znaczeniu wszelkich znaków na niebie i ziemi, wszystko najlepiej jak umiem opisałem i zamierzam wybrać się na ten najważniejszy w moim życiu spacer. Zmęczyły mnie w pewnym momencie najniewinniejsze nawet przechadzki. Zmęczyło mnie również jałowe wypatrywanie spraw ostatecznych i zamierzałem na tym spacerze stanąć z jedną z nich oko w oko. Nie miałem już w pewnym momencie więcej sił czegokolwiek się obawiać. To wszystko brało się z pełnej rezygnacji bezsilności, a nie każdy może być do końca gladiatorem. Ja na pewno od pewnego momentu nim nie byłem.

Brak komentarzy: