środa, 26 września 2007

Opowieści ściśle prywatne

Ale to wszystko było niczym w porównaniu z odbywającymi się trzy razy w tygodniu warsztatami. Poza najnormalniejszą w świecie fabryczną produkcją, warsztaty produkowały przedstawicieli klasy robotniczej. Do dziś na lewym przedramieniu w okolicy łokcia mam bliznę, pamiątkę po ataku uzbrojonego w młotek nauczyciela. Ręką zasłoniłem głowę. Atak nastąpił w momencie rozpoczęcia dzieła niszczenia dwustu świeżo wyprostowanych przy pomocy młotka metalowych prętów. Prostować je miałem za karę. Kiedy po wyprostowaniu dwusetnego następny zacząłem giąć, też młotkiem, do dziennika wstawiona została dwója. Jedynek odpowiednie ministerstwo jeszcze nie wymyśliło. Zażądałem więc oceny za te wyprostowane. Bez skutku. Zacząłem więc je na powrót giąć i wtedy nastąpił atak.

Na dachu szkoły, zresztą tego samego, w którym mieściło się technikum, królowała czerwona tablica upstrzona żarówkami. Po włączeniu prądu, poprzez odpowiednie kombinacje ich wykręcania i wkręcania, powstawał uświetniający państwowe święta świecący napis. Zbliżał się pierwszy dzień maja i kilka dni przed pochodem niezbyt ostrożny nauczyciel, ten sam, który wcześniej jako narzędzia perswazji używał młotka, wysłał dwóch uczniów, w tym mnie, na dach. Wręczył nam uroczyście algorytm wkręcania i wykręcania, dzięki któremu na dachu miała zaświecić jedynka i nazwa miesiąca. Czyli pierwszy maj. Stanęliśmy z Jackiem przy tablicy, a z dołu rozległ się krzyk nauczyciela, żeby niczego nie dotykać, bo on idzie wyłączyć prąd. Nie pamiętam, który z nas wpadł na pomysł, aby maj zastąpić nazwą męskiego organu, pisaną wtedy przez samo ha. Kiedy usłyszeliśmy, że można zaczynać, przystąpiliśmy do realizacji zbożnego dzieła. Zaczynało powoli zmierzchać, jak to zwykle o tej porze bywa późnym, kwietniowym popołudniem. Odkrzyknęliśmy, że wszystko gotowe, a niczego nieprzeczuwający nauczyciel poszedł włączyć bezpieczniki. Efekt przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Przechodnie i ludzie na przystankach zadzierali głowy, a my na tle świetlnego napisu wyliśmy ze śmiechu. Kiedy wrócił, z gardła nieszczęsnego nauczyciela dobył się histeryczny wrzask: - Spierdalać z dachu!

Następnego dnia pojawiłem się w szkole wraz z wezwanym na wyżej opisaną okoliczność ojcem. Kierownik warsztatów w towarzystwie nauczyciela zakomunikował zrezygnowany, że lepiej będzie, jeśli na warsztatach nie będę się więcej pojawiał. W zamian za to na świadectwie znajdzie się trójka. Obie strony umowy dotrzymały starannie.

Ojciec, czemu się w ogóle dzisiaj nie dziwię, stracił resztki cierpliwości. Przestał się do mnie odzywać. Jeśli chciał coś zakomunikować, czynił to za pośrednictwem mamy używając formy ,,pan”. Brzmiało to dość humorystycznie, kiedy w mojej obecności zobowiązywał mamę, aby temu panu czyli mnie coś przekazała. Musiałem pójść do pracy. Z fabryki, do której trafiłem, uciekłem gdzie pieprz rośnie po miesiącu. Wiedziałem, że jedynym ratunkiem jest dalsza edukacja, możliwa w tej sytuacji tylko w systemie wieczorowym, który polegał na łączeniu pracy z nauką. Wybrałem ogólniak, który musiałem zaczynać od pierwszej klasy. Musiałem też zacząć gdzieś pracować. Na przystankach autobusowych i tramwajowych pojawiły się pierwsze, orientacyjne rozkłady jazdy, z klauzulą braku gwarancji co do ich przestrzegania. Kiedy ta samospełniająca przepowiednia sprawdzała się, co zdarzało się niezwykle często, po prostu nie kasowałem biletu za przejazd. Wychodziłem z założenia, że skoro państwowa instytucja nie dotrzymuje umowy, ja również zwolniony jestem z jej wypełniania. Tak zaczęła się moja prywatna wojna z Miejskimi Zakładami Komunikacyjnymi czyli MZK. Przed kanarami w żadnym razie nie uciekałem, spokojnie pozwalając im spisywać moje dane. Kar płacić nie zamierzałem. Wojna trwała kilka ładnych lat. Któregoś dnia, byłem już wtedy na studiach, otrzymałem z MZK pismo, w którym na firmowym papierze używanym raczej do korespondencji z innymi instytucjami, jakiś urzędnik napuszonym językiem typowego biurokraty informował, że w związku z notorycznymi przejazdami bezbiletowymi, których przez lata całe się dopuszczałem, suma moich zobowiązań wobec MZK wynosi ponad pięćdziesiąt tysięcy złotych, co w owych czasach stanowiło równowartość dwudziestu pięciu średnich pensji. Gdybym zaległych opłat uiścić w ciągu siedmiu dni nie zamierzał, sprawa skierowana będzie na drogę postępowania karno-administracyjnego zgodnie z takim to a takim artykułem i takimż paragrafem. Szybko przygotowałem własny papier firmowy korzystając z wzoru dostarczonego przez nadawcę i równie biurokratycznym językiem odpisałem, iż w związku z notorycznym nękaniem mnie przez MZK wezwaniami do uiszczenia opłat za przejazdy bezbiletowe uprzejmie informuję, że w przypadku kontynuowania wspomnianego procederu też sprawę skieruję na drogę postępowania karno-administracyjnego w myśl artykułu takiego i takiego. W nawiasie dodałem, że zgodnie z wymyślonym przeze mnie artykułem, instytucji uprawiającej podobny proceder grożą sankcje w postaci licytacji taboru, ludzi i pozostałego majątku trwałego. Po kilku tygodniach, w identycznej jak poprzednio firmowej kopercie i takimż papierze, nadeszło pismo, w którym w lapidarnej formie stało, że pismo obywatela z dnia tego i tego niniejszym otrzymano. Po kilku miesiącach otrzymałem wezwania do stawienia się przed kolegium karno-orzekającym w charakterze obwinionego. Do zarzutu notorycznych jazd na gapę dorzucono obrazę państwowej instytucji. Przed obliczem kolegium, w skład którego poza dwiema kobietami wchodził przewodniczący rodzaju męskiego, wyłożyłem argumenty o rozkładach jazdy i warunkach wypowiadania przez jedną ze stron zawartej wcześniej umowy. Kiedy skończyłem, poczerwieniały z wściekłości przewodniczący zerwał się ze swojego miejsca i zanim ogłosił przerwę potrzebną do uzgodnienia werdyktu stwierdził, że nie spodziewał się od studenta usłyszeć takich bredni. Kiedy czekałem na wyrok, jedna z kobiet zasiadająca w składzie kolegium szepnęła, że niepotrzebnie zdenerwowałem pana przewodniczącego, który bardzo to wszystko przeżył. Z treści i tonu tego co powiedziała, biła wielka troska o jego samopoczucie. Nie wiem, czy wynikało to z przeoczenia czy z celowego zamiaru, ale wedle werdyktu ogłoszonego przez pana przewodniczącego, oprócz opłacenia kosztów postępowania administracyjnego w wysokości złotych stu, czekało mnie jedynie odpracowanie trzydziestu godzin na rzecz miasta w Miejskim Przedsiębiorstwie Oczyszczania. Z tej wojny wyszedłem więc zwycięsko.

Brak komentarzy: