piątek, 26 października 2007

dzień czterdziesty ósmy

I nadszedł wreszcie ten wymodlony weekend, który niestety na pracy (przyjemnej) znowu spędzę, bo sie po prostu przestaje wyrabiać. Nie dość, że praca, to jutro z własnej i nieprzymuszonej woli jadę wieczorem pod budynek firmy, który w tej komedii, co w związku z nią na dachu wczoraj grasowałem, zagra inna ważną firmę, która odwiedza filmowa czacha państwa. Napisy na gmachu będą zakryte filmowymi, reflektory, bajery, aktorzy, etc. Czyli kolejny weekend bez imprezowych szaleństw, i byłbym zapomniał w tym momencie, że w ubiegłą sobotę zaszalałem dosłownie i w przenośni. Podejrzewam, że było to szaleństwo z gatunku tych ostatnich, bo następne byłyby już tylko w moim przypadku żałosne. Upływający czas w żadnym wypadku nie powinien budzić w nas przerażenia, a tym bardziej prób mu się przeciwstawiania. Wskazówek zegarów cofnąć się tak naprawdę nie da, a łamanie ich z trzaskiem o kolana niczego przecież zmienić nie jest w stanie. Każdy dzień naszego życia, niezależnie nawet od upływu lat, powinien być gotowaniem się na nieuchronny ich kres. W pewnym momencie beznamiętnie obserwujące nas zegary staną na zawsze, zastygłe na wieki w ostatniej godzinie. To właśnie one są tak naprawdę naszymi nagrobnymi pomnikami, pomimo braku na nich stosownych inskrypcji. I tylko one tak naprawdę nas rozumieją.

Brak komentarzy: