wtorek, 2 października 2007

Opowieści ściśle prywatne

Ale na razie łapaliśmy żaby, na których przeprowadzaliśmy najrozmaitsze eksperymenty, z nadmuchiwaniem nieszczęsnych stworzeń przez słomkę włącznie. Worki na szkolne kapcie po miesiącach praktyki stawały się groźną bronią, w myśl zasady, że ćwiczenie czyni mistrza. Nieustannie doskonalone proce stawały się skuteczniejsze i miotały kamienie na coraz większą odległość. Podczas jakiejś walki z sąsiednią ulicą, niczym biblijny Dawid trafiłem Goliata z Rajgrodzkiej, czyli Bombę. Jak w Starym Testamencie, z tą tylko różnicą, że Bomba nie zginął, a ja nie zostałem królem. Już sam widok Bomby, dużo od nas starszego, gęsto obrośniętego na rudo osobnika o wyglądzie goryla, wzbudzał do końca uzasadnione przerażenie. Kamień wystrzelony z procy w pewnym momencie, zbliżając się do głowy Bomby, zaczął poruszać się w zwolnionym tempie. Kiedy dotarł do celu - a trwało to, jak mi się wtedy wydawało, całą wieczność – z paszczy Bomby trysnęła krew. Zakrwawiony Bomba zaryczał straszliwie i nie zważając na grad kamieni rzucił się na nas, ale nas już nie było. Nawet nie chcę myśleć co by się stało, gdyby późniejsze śledztwo prowadzone przez Bombę przyniosło efekty. Podejrzewam, że na widok swojego pogromcy Bombie, jak by to określił mój ojciec, zbielałyby ślepia. Choć gwoli ścisłości należy dodać, że zabarwianie się ślepi na biało, według ojca, występowało w zupełnie innych okolicznościach. Związane było raczej z uczuciem zawiści.

Ojciec w momentach zdenerwowania, których najczęściej byłem bezpośrednią i uzasadnioną przyczyną, miał stały zestaw określeń mojej osoby. Kolos na glinianych nogach, Cyrkowiec ze spalonego teatru, czy w lapidarnej formie Pajac. W przypływie dobrego humoru, a to ze względu na chorobę wrzodową nie zdarzało się zbyt często, zwracał się do mnie per Chłopak. Każdą wolną chwilę poświęcał słuchaniu Wolnej Europy, zgłębianiu tajników narzecza Germanów i czytaniu. Poza gazetami były to tygrysy, nazywane tak od serii wydawniczej z łbem zwierzęcia na okładce wojenne opowieści, oraz miesięcznik geograficzny ,,Poznaj Świat”. Ponadto umiał pisać gotykiem i dla całej rodziny oraz znajomych był niekwestionowanym autorytetem w sprawach polityki. Powinienem też dodać, że jeśli chodzi o język Goethego, ojciec dążył do doskonałości, zapisując drobnym maczkiem świeżo poznane słówka i zwroty w niezliczonej ilości notesach, zeszytach i w razie potrzeby na marginesach stron gazet. Jestem pewien, że zapiski objętościowo przekroczyły w pewnym momencie Biblię, bowiem nigdy tej czynności właściwie nie przerwał.

Telewizor został przez ojca uznany za narzędzie komunistycznej propagandy i nie mogło być mowy o jego zakupie. W sobotnie wieczory rodzice zabierali mnie do kina, a letnie niedziele spędzaliśmy nad Wisłą, która wtedy była jeszcze czysta. Kiedy zaczęła się szkoła, w której dzięki opanowanej wcześniej sztuce czytania nudziłem się jak mops, już jako wyżej wspomniany Kolos, Cyrkowiec czy Pajac, z regularnością niemal szwajcarskiego zegarka poddawany byłem czemuś w rodzaju chłosty. Egzekucję przy pomocy skórzanego paska, którym ojciec wymierzał karę na gołe pośladki, musiałem znosić w milczeniu, jak prawdziwy mężczyzna. Jeden nieopatrzny jęk a ilość razów była właśnie o tyle zwiększana. Szlochać mogłem dopiero po zakończeniu kaźni. Już dawno nie mam o to do ojca żalu. Ciągle musiał wysłuchiwać od nauczycieli lub sąsiadów skarg na mnie. W szkole i w promieniu kilkuset metrów od domu nie było od pewnego czasu afery, której nie byłbym jeśli nie głównym bohaterem, to przynajmniej znaczącym uczestnikiem. W pewnym momencie stracił kontrolę zarówno nad wysokością ferowanych wyroków, jak i ich przyczynami. Informacje płynące ze szkoły i z podwórka mogły w jego głowie wytworzyć mój obraz na podobieństwo apokaliptycznej bestii. Ojciec po prostu w sposób podświadomy poddawał mnie egzorcyzmom, pragnąc ratować moją duszę. Jasny ogląd sytuacji mącony był stopniami, które z wyjątkiem zachowania, były o dziwo celujące. Tego nikt już nie potrafił pojąć i ojciec nie był wyjątkiem. Takim wyjątkiem była tylko mama i po części zaprzyjaźniona z nią wychowawczyni z pierwszych dwu klas. Potem było już tylko gorzej. Przejaśniło się jeszcze na moment bodajże w piątej klasie, w której pojawiła się blond piękność ucząca polskiego. Myślę, że się zaprzyjaźniliśmy, skoro zapraszała mnie do domu i ze swoim facetem zabierała do teatru i kawiarni.

Brak komentarzy: