sobota, 6 października 2007

Opowieści ściśle prywatne

Muzyczne dźwięki tylko wtedy mogą coś znaczyć spoza obszaru muzyki, jeżeli wcześniej przypiszemy im słowami jakieś nowe, uprzednio nieznane znaczenie. Na przykład wydawane przez myśliwskie rogi dźwięki, które dla myśliwych są tylko im znanym językiem. Rozmawiałem kiedyś z człowiekiem, który znał tajniki mowy grywanych na polowaniach melodii. Rozmowa odbywała się pewnego wieczoru w domu położonym nad dwoma, połączonymi śluzą stawami. Dom był własnością rodziców Wojtka, który spędzał tam rokrocznie z całą rodziną wakacje. W skład rodziny wchodziła żona i dwójka różnej płci dzieci. Człowiek, który wtajemniczał nas w arkana sekretnej mowy myśliwskich rogów i piszczałek, był wedle własnych słów nie lada autorytetem w dziedzinie polowań. Świadczyć o tym miała liczba ustrzelonych przez niego dzików, do których odnosił się również termin dzika świnia. Struchleliśmy nieco, kiedy z ust niespodziewanie przybyłego na kolację myśliwego padła liczba upolowanych przez niego wspomnianych zwierząt. Dotychczas sądziliśmy naiwnie, że podana przez niego liczba ustrzelonych własnoręcznie zwierząt obejmuje całą ich krajową populację. Przez głowę przebiegła mi wtedy przerażająca myśl, że zbliżone ilości upolowanych zwierząt przemnożone przez orientacyjną liczbę myśliwych, dają w efekcie apokaliptyczny obraz terytorium Polski, przemierzanego przez niezliczone watahy odyńców i loch w otoczeniu merdających kręconymi ogonkami warchlaków. Kiedy podzieliłem się głośno tymi wątpliwościami usłyszałem, że osiągnięcia naszego pogromcy dzików wcale do najwybitniejszych nie należą. Ta informacja tylko pogłębiła powstały w mojej głowie zamęt. Na szczęście rozwiała go uwaga małżonki myśliwego, która widząc moje zaniepokojenie wyjaśniła, że do dzików zaliczyć można również te z udomowionych świń, którym udało się czmychnąć z chlewików w głąb leśnych ostępów. Wedle jej słów proces wstecznego dziczenia postępował tak szybko, że po kilku miesiącach pobytu udomowionej świni w towarzystwie swych na dobre zdziczałych pobratymców, nie można jej było od nich w żaden sposób odróżnić. Ta informacja rozwiała mój niepokój.

Prezent w postaci magnetofonowej kasety z nagranymi i opisanymi dźwiękami myśliwskich rogów, który wręczył nam odjeżdżający nazajutrz myśliwy, był niestety tylko w jednym egzemplarzu i z racji funkcji gospodarza przypadła Wojtkowi. Kiedy zostaliśmy sami, jeszcze długo komentowaliśmy uzyskane poprzedniego wieczoru informacje. Drugim, choć w istocie mniejszej wagi tematem poruszonym podczas tej pamiętnej kolacji, była sztuka wabienia dzikich zwierząt. Polegała ona, jak się dowiedzieliśmy, na naśladowaniu przy pomocy głosu własnego lub skonstruowanych w tym celu urządzeń, zwanych fachowo wabikami, odgłosów wydawanych przez zwierzęta, co do których wabiący podejmował potem ostateczne w skutkach decyzje. Jakoś tak się złożyło, że pierwszy wpadłem na pomysł wypróbowania własnych zdolności imitowania takich odgłosów. Stało się to w momencie przebudzenia następnego dnia z poobiedniej drzemki. Zajmowaliśmy z Tetką gościnny pokój na piętrze. Okna wychodziły na rosnąca obok domu rozłożystą brzozę, w cieniu której spożywaliśmy posiłki, w tym i nieraz obficie zakrapiane kolacje. Tuż po przebudzeniu wzrok mój padł na duży arkusz papieru, z którego natychmiast wykonałem niezbędną do wydania odgłosu nieznanego mi jeszcze wtedy zwierzęcia tubę. Wystawiwszy ją przez uchylone okno przytknąłem do niej usta i dmąc niczym nie przymierzając w jerychońską trąbę, wydałem przerażający nawet mnie samego ryk. Jego odgłos strącił z roweru przejeżdżającego w tym samym momencie pod oknem Julka, starszą latorośl Wojtka. Z łóżek poderwali się też pozostali domownicy. Stało się w tym momencie dla wszystkich łącznie ze mną jasne, że byłem obdarzony niezwykłym bądź co bądź talentem naśladowania głosów rozmaitych bestii. Wieczorem wraz z rozochoconym Julkiem zaszyliśmy się w pobliskim lesie, skąd w kierunku wioski wydaliśmy kilkakrotnie przerażające odgłosy. Julek okazał się niezwykle pojętnym uczniem. Biorąc pod uwagę jego młodzieńcze wiersze, których bohaterem była postać Lcamtufa, powstała w wyniku tajemniczych przemian niepozornego konika na biegunach, nie mogło być inaczej. Pamiętam, że Julek długo był przekonany, że w księżycowe noce Lcamtuf przylatywał pod jego okno strasząc go delikatnymi uderzeniami kopyt w szybę.

Następnego dnia udaliśmy się do pobliskiego sklepu, którego właściciela z niejasnych powodów nazywano Piglusiem. Celem wyprawy był zakup produktów, mających urozmaicić wieczorne ognisko. Miejscowe obyczaje nakazywały w takich przypadkach krótką wymianę zdań, pozornie niezwiązanych z właściwym celem wizyty. Zaciekawieni reakcjami wioski na wydawane wczoraj odgłosy zapytaliśmy o nie, nie zdradzając oczywiście ani słowem naszej z Julkiem sprawczej w tym roli. Usłyszeliśmy, że wśród mieszkańców wsi powstało przekonanie o wcześniejszym niż zwykle początku godowego okresu jeleni. Skończywszy zwyczajowe uprzejmości, nasze żony postanowiły zakupić większą niż zwykle ilość poćwiartowanych kurczaków, ale traf chciał, że tego dnia w sprzedaży nie było jakichkolwiek elementów budowy tego udomowionego przez człowieka ptaka. Stropiony naszym nieukrywanym niezadowoleniem właściciel sklepu nieśmiało zasugerował zakup czegoś, co w żadnym razie nie przypominało najbardziej nawet nietypowego kurczaka. Już na pierwszy rzut oka było widać, że spoczywające wewnątrz chłodniczej lady zmrożone na kość szczątki musiały należeć do ptaka przynajmniej wielkości bociana, choć resztek bociana ze względu na szeroki i mocno zakrzywiony czerwony dziób, skarlałe skrzydła i zakończone ostrymi szponami kończyny też nie przypominały. Grzecznie podziękowaliśmy za zaoferowany towar, a na wieczorne ognisko zakupiliśmy zupełnie co innego. Wszystkich bez wyjątku dręczyło pytanie, czego to szczątki Pigluś usiłował nam sprzedać. Zdecydowaną większością głosów odrzuciliśmy pojawiające się kolejno wersje, upatrujące w zmrożonych na kamień szczątkach bociana, monstrualnej wielkości indyka czy pingwina, bo taka hipoteza też się pojawiła. Dopiero przy płomieniach dogasającego ogniska ktoś wpadł na pomysł, że może Pigluś w jakiś tajemniczy sposób wszedł w posiadanie wymarłego gatunku dronta z rodziny Raphidae o uwstecznionych skrzydłach i ogonie, ostatni raz widzianego na Mauritiusie w siedemnastym wieku. Ten wymarły nielot dochodził wedle pisemnych relacji misjonarzy do siedemdziesięciu pięciu centymetrów wysokości i znany był pod nazwą Dodo, wziętą wprost z narzecza tubylców. Natychmiast rzuciliśmy się do domu, aby w zbieranych jeszcze przed wojną przez dziadka Wojtka zeszytowych wydaniach encyklopedii Ultima Thule zweryfikować nasze podejrzenia. Pod hasłem Dodo rzeczywiście widniał rysunek ptaka, który do złudzenia przypominał ofertę handlową Piglusia. Całkowitej pewności jednak nie mieliśmy. Ze starannie oprawionych zeszytów wspomnianej encyklopedii, którą Wojtek odziedziczył w wersji kończącej się na literze S, można się było dowiedzieć o wielu innych ciekawych rzeczach. Na przykład co tak naprawdę wyciekło z otwartej pośmiertnie czaszki wodza rosyjskiej rewolucji czy o obyczajach innych narodów. Z pożółkłych stron encyklopedii wyczytać można było, że istniały takie narody, których przedstawiciele zamieszkiwali swe pozbawione podłóg jednoizbowe chaty wspólnie z chlewną trzodą, a istniały też takie, które nie cofały się przed spożywaniem padliny, za największy przysmak kulinarny uważając jeże. Nie bardzo w te rewelacje wierzyłem do czasu, kiedy gdzieś przeczytałem wywiad z przedstawicielem nacji zajadającej się jeżami. Otóż człowiek ten ubolewał, że na organizowany przez niego festiwal muzyczny nie dotarł z Ameryki jeden z jego znamienitych ziomków. Otóż ten godnie reprezentujący w Ameryce swój naród człowiek na wieść, że zapraszający go organizator festiwalu podejrzewany jest o zjedzenie psa, przyjazd swój na festiwal z tego względu po prostu odwołał. Okazało się, że autorem tego niezrozumiałego pomówienia był rodak obu mężczyzn. W tym samym czasie organizował podobny festiwal i nie chciał dopuścić, aby konkurencyjna impreza za sprawą przybysza z Ameryki doznała niezasłużonego splendoru. Te prasowe rewelacje w oczywisty sposób uwiarygodniały zeszyty encyklopedii jako źródło bezcennych informacji.

Kiedy następnego dnia skoro świt pobiegliśmy do sklepu i podstępnie wyraziliśmy ochotę na zakup nieważne pod jaką postacią kurczaków, Pigluś jak gdyby nic spytał, o jakie części tych ptaków nam chodzi, ponieważ w dniu dzisiejszym oferta była niezwykle imponująca. Lada chłodnicza rzeczywiście pełna była skrzydeł, kończyn i korpusów. Po wczorajszej ofercie nie było nawet śladu. Kiedy spytaliśmy Piglusia , czy nie ma jeszcze przypadkiem w sprzedaży tego, co nam jeszcze wczoraj oferował, udał że nie wie o co chodzi. Zaczęliśmy żałować, że jednak nie kupiliśmy tego, co jeszcze wczoraj było w zasięgu naszej ręki, ponieważ szanse rozwiązania dręczącej nas zagadki malały niemal do zera. Całkiem niedawno jedna z gazet opublikowała sensacyjne doniesienie o odkryciu związanym z datą ostatecznego wyginięcia Dodo. Wedle jakiegoś angielskiego uczonego, zajmującego się ustalaniem wiarygodnych dat wyginięcia w ostatnich kilkuset latach licznych gatunków zwierząt, ostateczne zniknięcie Dodo z listy wymarłych gatunków można z powodzeniem przesunąć w górę o lat ponad czterdzieści. O ile dobrze pamiętam, metoda ustalania tego typu dat nie opierała się jedynie na ustnych lub pisemnych relacjach naocznych świadków. Uzupełniona była opartym o żelazne prawa statystki wzorem, który pozwalał poszukiwaną datę ustalić z większą niż dotychczas dokładnością.

Wracając zaś do wieczornego ogniska, podczas którego usiłowaliśmy z różnym skutkiem rozwiązać zagadkę zawartości lady chłodniczej, już następnego dnia musieliśmy udać się z Tetką w drogę powrotną do domu. Zanim to jednak nastąpiło, zdążyłem z małą Adelką przerobić kilka rosnących przed domem ogórków na kształt totemów nieznanych nam afrykańskich plemion. Użyliśmy do tego celu kwiatów słonecznika, metalowych śrubek, gwoździ i kilku rodzajów kolorowych owoców zerwanych z rosnących wokół krzewów. Kiedy to skończyliśmy, musieliśmy się z Tetką bardzo pośpieszyć, aby zdążyć do naszego domu przed nadchodzącym nieuchronnie końcem lata.

Brak komentarzy: