czwartek, 11 października 2007

Opowieści ściśle prywatne

Ta śniąca mi się topola miała na swym czubku gniazdo uwite przez sroki i rosła przed moim oknem, w sąsiedztwie swojej bliźniaczki, aż do pewnego wieczora, kiedy szalejąca wichura zaczęła zginać ją niemal wpół, jakby chciała na niej wymusić pokłon do samej ziemi, jakby hołd dla majestatu objawionego w ten sposób żywiołu. W rezultacie spokojne i dostojnie rosnące dotąd drzewo zostało z korzeniami wydarte z ziemi, przewracając się równie majestatycznie jak dotychczas szumiało i burząc przy okazji swym ciężarem wybudowane obok ceglane mury śmietnika, które zagłuszone wyciem wiatru złożyły się bezszelestnie niczym domek z kart. Sroki, które miały od dawna na nim swoje gniazdo, uwiły je następnego roku na drugim drzewie, które szczęśliwie przetrwało gniewny atak wiatru. Miejsce, z którego jeszcze niedawno wyrastała śniąca mi się topola zarosła dokładnie trawa i nikt by się nie domyślał, że wyrastało z niego kiedyś tak potężne, sięgające najwyższych pięter drzewo. Czasami tylko, kiedy przez opary nocnej mgły przebije się światło księżyca i powieje lekki wiatr, wydaje mi się, że widzę w miejscu gdzie kiedyś rosła, niezbyt wyraźny jej kształt sięgający do samego nieba. Tego nie wie nawet nasz kot obserwujący mnie bacznie z umieszczonej tuż pod sufitem półki. Niedługo dowiedzą się o tym wszyscy. Dowiedzą się również, że z ojcem małego chłopca, który przyśnił mi się, kiedy go jeszcze nie było, w nie tak odległym Amsterdamie goniliśmy pewnej nocy wzdłuż miejskich kanałów czarnoskórego tubylca, pragnąc jedynie wznieść z nim alkoholowy toast. Jakoś nie przyszło nam do głowy, że nie musiał przecież znać naszych prawdziwych zamiarów. Dopadliśmy go, kiedy wyraźnie opadł z sił, a my zdyszani ledwo zdołaliśmy mu wytłumaczyć nasze niewinne w gruncie rzeczy intencje. Teraz tak myślę, że wlewając sobie do gardła część zawartości butelki mógł nie mieć na to najmniejszej ochoty. Kiedy opuścił nas dużo szybciej niż się tego spodziewaliśmy, jeden z nas w przypływie zrozumiałej w tej sytuacji frustracji wskoczył do najbliższego kanału i dobrą chwilę trwało zanim się zorientowaliśmy, że gorączkowe podpływanie do śliskiego i stromego brzegu nie jest niczym innym, jak rozpaczliwą próbą wydostania się na twardy grunt. Nie jestem tego do końca pewien, ale nie jest wykluczone, że mogliśmy użyć w tym celu wszystkich czterech słomkowych kapeluszy z różnych stron świata, z meksykańskim sombrerem na czele, które jeszcze przed chwilą zdobiły nasze męskie głowy i głowy towarzyszących nam kobiet. Jedną z nich oczywiście była Tetka, która jeszcze przed paroma chwilami dumnie zasiadała za barem tawerny, której właściciel, pragnąc razem z nami kontynuować dobrze rozpoczętą zabawę, zamknął jej podwoje przed nieproszonymi gośćmi na cztery spusty. To właśnie tam nieopatrznie postanowiłem spożyć spokojnie pływającego na dnie butelki mescalosu pędraka, przy pomocy którego właściciel amsterdamskiej tawerny zapragnął uhonorować jedną z uczestniczek zabawy, wlewając go do jej kieliszka. Nie pojmując tak wyrafinowanej w formie adoracji wydała na widok pływającej w kieliszku larwy okrzyk przerażenia, a ja śpiesząc kobiecie na ratunek robala po prostu połknąłem, uprzednio dokładnie go rozgryzając. Zaistniało potem uzasadnione podejrzenie, że nękające mnie od nazajutrz bóle brzucha mogły być tego czynu w prostej linii następstwem. Dałem sobie wtedy słowo, że odtąd już zawsze na widok zalanego alkoholem jakiegokolwiek robaka, będę powstrzymywał swój nieposkromiony apetyt.

Z drugiej strony trzeba też powiedzieć, że o ile nietrudno jest odnaleźć w niecodziennych wydarzeniach całych pokładów spoczywających tuż pod powierzchnią znaczeń, o tyle jest niepomiernie wielką sztuką odnaleźć je głęboko ukryte w historiach z gatunku banalnych i powszednich. Kiedy w takiej historii zdołamy odnaleźć coś, co jest w stanie przykuć naszą uwagę, będzie to odtąd oznaczało, że posiedliśmy trudną wiedzę na temat istoty transmutacji i nawet kamień filozoficzny może stać się naszą niekwestionowaną własnością, dopóki oczywiście nie poparzy kurczowo go ściskającej dłoni. Zanim go z niej wypuścimy, zastanówmy się bardzo rozważnie gdzie powinniśmy go ukryć, aby w razie potrzeby z rodzaju tych, co mogą decydować o życiu lub śmierci, móc go bez zwłoki odnaleźć.

Spędziłem kiedyś noc na trwających do późnych jej godzin obrzędach poświęconych zmartwychwstaniu Nazarejczyka. Kiedy opuszczałem cerkiew otumaniony śpiewami, zapachem palących się świec i dymem wonnych kadzideł, słyszałem jeszcze długo podczas pieszej wędrówki do domu nieustannie wznoszone zawołanie ,,Kristos woskriesen!”, przeplatane równie często błagalną prośbą ,,Hospody pamyłuj!” Ulice były zupełnie puste, a nocne spacery nie były wtedy najeżone tyloma niebezpieczeństwami co dzisiaj. Wiele lat później młodsza z dziewczynek z fotografii przedstawiającej ich wpatrywanie się w szybujące nad morskim brzegiem mewy pomyśli, że mijana przez nią cerkiew jest pałacem baśniowego Alladyna.

Nie mam pojęcia dlaczego zawsze nadchodzi kiedyś czas, w którym baśnie przestają nas zaciekawiać. Może przyczyną tego jest strach przed wyzierającym ze stronic bogato zwykle ilustrowanych ksiąg upływem czasu i tym, co się przez te wszystkie lata z nami stało? Może wynika to po prostu z naszej obojętności czasem przeszłym dokonanym, porzuconym na rzecz jałowych dywagacji i rozstrząsań na temat tego, co może nas dopiero czekać? Może pokonywanie pod prąd rwącego nurtu unoszącej nas w niewiadomym kierunku wody jest dla nas zbyt wyczerpującym wysiłkiem? Tańce w rytm niepokojąco często powtarzanych pytań rzeczywiście bywają niezmiernie męczące. Najwygodniej byłoby sycić nimi wzrok w półleżącej pozycji, w pomieszczeniu pełnym opiumowego dymu, wschodnich dywanów i muzyki, w takt której tancerki brzucha poruszają nim z budzącą niekłamany podziw gracją. Taki taniec na żywo widziałem tylko raz. Wykonująca go tancerka, prowadzona jedynie melodią głosów starych kobiet z jakiegoś berberyjskiego plemienia, robiła to utrzymując na głowie tacę z pełnym wrzątku miedzianym czajnikiem otoczonym wieńcem płonących świec. Płomień żadnej z nich nawet nie drgnął, a z naczynia nie uroniła się ani jedna kropli wody nawet wtedy, gdy mocno zbudowana tancerka stawiała na bruku brukselskiego Grand Place najbardziej nawet wymyślne kroki. Przypatrujący się temu z zachwytem tłum w większości złożony z wyznawców Allacha, w pewnym momencie zaczął wydawać z siebie przedziwne okrzyki przywodzące na myśl bojowe zwołania pustynnych Beduinów. Tak tańczyć i reagować mogą jedynie ci, dla których w tym momencie przestaje upływać nieubłagany zwykle czas i nie mają najmniejszego znaczenia pojawiające się na ich twarzach zmarszczki i siwe włosy na głowach. Odnosiłem wtedy wrażenie, że łączą się oni w trudną do pojęcia jedność zarówno ze wszystkimi swoimi przodkami, jak i tymi, którzy pojawią się na świecie dużo później. Nie mogłem jednak mimo wszystko zrozumieć, co mogli mieć wspólnego z Muhammadem Attą i jego towarzyszami, prowadzącymi porwane samoloty w kierunku górujących nad Manhattanem wież.

Myślę, że porównywalne stany ocierające się o pozwalająca wszystko zapomnieć ekstazę, można osiągnąć w wyniku intensywnego wpatrywania się w rozgwieżdżone niebo, albo kontemplowanie tych momentów naszego życia, o których wiemy, że zdecydowały o wszystkim, co nam się później przydarzyło. Momenty, o których mówię, nie powinny się niczym nadzwyczajnym wyróżniać, a jeszcze lepiej, gdyby po prostu nie były wyraźnie dostrzegalne. Powinny się raczej ukrywać w krystalicznie przezroczystej mgle, która nie tyle zakrywa, co idealnie wtapia niekoniecznie już zaobserwowane rzeczy w otaczające nas tło. Trzeba się wtedy cieszyć, jeśli uda się nam jakimś niepojętym cudem z plątaniny miniaturowych arabesek wyodrębnić zarys rzucanego przez nas cienia. Trzeba tylko bardzo uważać, abyśmy nie wzięli za niego naszych przywidzeń na jawie, mogących doprowadzić nas do nikąd, skąd w żadnym razie nie ma już drogi powrotu. Dlatego kiedy wybieramy się w nieznanym nam dotychczas kierunku, uważnie znaczmy przebywaną drogę w sposób najzupełniej dowolny. Na przykład staranie dobranymi wspomnieniami albo widocznymi tylko dla nas ziarenkami piasku. Zarówno wspomnienia jak i piasek należy rozrzucać w miejscach niedostępnych dla najlżejszych nawet podmuchów wiatru. Inaczej możemy w drodze powrotnej trafić do miejsca w niczym nieprzypominającego tego, z którego rozpoczęliśmy swoją jakże ryzykowną wędrówkę. Jeśli dotknięci takim przypadkiem zachowamy wystarczająco duży zapas sił, możemy próbować wszystko zaczynać od nowa, ale jest to zadanie niezwykle trudne, niemal niewykonalne. Niech wystarczającym dla wszystkich ostrzeżeniem będzie chociażby historia wszystkich tych, którzy od zarania świata zaginęli bez wieści. Ostatecznie nie jesteśmy przecież ptakami czy niektórymi gatunkami ryb, żółwi lub pszczół, zawsze potrafiących bez większych problemów odnaleźć nieważne jak długą drogę do domu.

Brak komentarzy: