niedziela, 7 października 2007

Opowieści ściśle prywatne

Był to również jak wspomniałem czas, kiedy to w naszym słowniku na dobre, oprócz wspomnianych mankurtów i kwakwarakwa, zagościły zwierzaki i czochranie. Wieści o mankurtach przyniósł Krzysztof, który wyczytał ich dzieje z książki jakiegoś kirgiskiego czy kazachskiego pisarza. Według wspomnianej w powieści legendy krążącej wśród koczowniczych przodków autora, ich pastwiska najeżdżały w dalekiej przeszłości wrogie plemiona, które po wybiciu dorosłych jeńców, wziętym w jasyr niemowlętom zakładali na czoła opaski z wilgotnej skóry, ściągniętej uprzednio z pęcin rannych koni. Wysychająca skóra wrzynała się w rosnącą głowę i tym sposobem najeźdźcy hodowali upośledzonych niewolników, niezdolnych do najmniejszych oznak sprzeciwu. Zdaje się, że opowieść o mankurtach miała być według autora rodzajem metafory losów poszczególnych ludzi i całych narodów, wchodzących w skład sowieckiego imperium. Nam termin mankurt zaczął służyć do oznaczania, bez oglądania się na płeć, tych osobników, u których nawet przy najszczerszych chęciach nie sposób było się dopatrzyć najmniejszych nawet śladów pofałdowania mózgu. Co do zwierzaków i czochrania się, obydwa słowa przeznaczone były do opisu niektórych ludzi i ich zachowań. Szczególnie szerokie znaczenie uzyskało w toku naturalnej ewolucji językowej ,,czochranie”, które oznaczało zespół ludzkich zachowań nacechowanych podszytym niepokojem skonfundowaniem, mogącym niepostrzeżenie przejść w pełne zniecierpliwienia zdenerwowanie. Ludzi zaś, których zachowanie budziło nasze zdziwienie lub wręcz obrzydzenie, nazywaliśmy zwierzakami, a stan będący następstwem tak odbieranego zachowania zezwierzęceniem.

Z kwakwarakwa zetknąłem się podczas lektury włoskiego kryminału z politycznym zacięciem. Tematem było śledztwo, które bohater powieści prowadził w sycylijskim mieście w związku z tajemniczym morderstwem. Wszystkie ślady prowadziły do miejscowej mafii, z którą jak się na końcu okaże, łączyły jakieś interesy wszystkich znaczniejszych obywateli miasta. Giną po kolei ci, którzy mogliby coś o morderstwie powiedzieć. Główny bohater dociera w końcu do miejscowego capo di tutti, którego z braku dowodów nie jest w stanie oskarżyć. Zadaje mu pytanie, dlaczego skoro zamordowano wszystkich ewentualnych świadków, jego pozostawiono przy życiu. W odpowiedzi słyszy, że mafia ludzi nie zabija. Ci, którzy zginęli ludźmi nie byli, więc o morderstwach w żadnym razie nie można mówić. To byli po prostu kwakwarakwa, nazwani tak na podobieństwo taplających się w błocie kaczek. Stali najniżej w tej osobliwej klasyfikacji. Najwyższym ogniwem w tak pojmowanym łańcuchu ewolucyjnym byli ludzie, których od kwakwarakwa oddzielają jeszcze pół i ćwierć ludzie. Bohatera powieści zaliczono do grupy ludzi i dlatego ocalał. Nietrudno się domyśleć, że według naszych intuicji językowych termin kwakwarakwa odnosił się do tych naszych pobratymców, wobec których stosowanie takich nazw jak mankurt czy zwierzak nie oddawało rzeczywistego stanu rzeczy.

Zachęcani bogactwem języka w procesie wyszukiwania różnic gatunkowych i budowaniu na tej podstawie nowych kategorii klasyfikacyjnych, poważaliśmy się na konstruowanie nowych systemów podziału świata przyrody ożywionej. Uważając dotychczasowe podziały za zbyt zawiłe i niejasne proponowaliśmy nowe. Już to ze względu na optykę oka ludzkiego wyodrębniając z królestwa zwierząt kategorie istot widocznych, niewidocznych i ledwo widocznych, już to ze względu na mechanikę ruchu, wskazując jako przykład prostego podziału organizmy poruszające się samoistnie czyli homolokacyjne, oraz jako ich przeciwieństwo organizmy wykorzystujące do przemieszczania się jeden z czterech żywiołów, jak to się dzieje w przypadku chmary szarańczy unoszonej przez wiatr, co pozwoliło traktować owady te jako heterolokacyjne. Z podziałów tych wynikały różnego rodzaju implikacje, jak chociażby pewne prawa, z których jedno wyraźnie mówiło, że o ile w przypadku organizmów widocznych nie ma znaczenia dla kategorii klasyfikacyjnej ich aktualna ilość, o tyle w przypadku ledwo widocznych sytuacja ulegała diametralnej zmianie. Wykryliśmy bowiem, że przypadek pojedynczych lub niewielkiej ilości organizmów ledwo widocznych może spowodować okresową przynależność do odmiennej kategorii niewidocznych, zaś większa ilość organizmów z tej kategorii pozwala zaliczyć je do grupy widocznych. Charakterystyczny przykład tego typu trudności występował w tak zwanym dylemacie pchły.

Obserwowana różnorodność ludzkich fizjonomii, objawiająca się w pewnych przypadkach niezwykłym wprost podobieństwem do niektórych zwierząt, prowadziła nas do graniczących z pewnością wniosków o występowaniu w dalekiej przeszłości przypadków krzyżowania się ludzkiej rasy ze zwierzętami.

Był to również czas słowa mówionego. Uroda opowiadanych historii i prowadzonych dysput wydawała się nam tak wielka, że strach przed ich zapisywaniem wręcz paraliżował. Obawialiśmy się, że podczas utrwalania na piśmie ich nastrój może zniknąć bezpowrotnie. Nie myśleliśmy o tym, co będzie później i żyliśmy dniem dzisiejszym, starając się wycisnąć z niego jak najwięcej. To był również czas śmiechu i nigdy już potem tak się nie śmieliśmy. Potem już było tylko gorzej. Mam na myśli nasze życie towarzyskie. Być może żyliśmy na zbyt wysokich obrotach, aby mogło to trwać wiecznie. Przyjaźń zamieniała się powoli w rodzaj przyzwyczajenia i trudno było znosić te same żarty i te same tematy odtwarzane zbyt mechanicznie, by odnaleźć w nich ślady uczucia. W jednym przypadku przyjaźń wręcz zamieni się w nieskrywaną wrogość. Znaleźliśmy się w nowych czasach, a jednego z nas zaczęła toczyć nieuleczalna choroba. Ale biegu wydarzeń odwrócić się już nie dało.

Przestałem zaglądać do książek, od czasu do czasu pisywałem wiersze i pasjami słuchałem muzyki. Żałowałem bardzo, że w dowodach osobistych nie można umieszczać zdjęć na tle pejzażu widocznego za plecami Giocondy. Żałowałem również, że przelatujące ptaki nie zostawiają na niebie śladów, jakie zostawiają po sobie ponaddźwiękowe samoloty.

Brak komentarzy: