wtorek, 30 października 2007

dzień pięćdziesiąty pierwszy

Dzień gehenny i pogoni za uciekającym czasem, wyznaczającym finał miesięcznego cyklu pewnego projektu. Niebiosa po raz kolejny okazały się łaskawe i można powiedzieć, że się znowu udało. Inna sprawa, że lubię pracę pod presją, w swego rodzaju transie, w który popadam dość łatwo w takich przypadkach. Jutro dzień odpoczynku, dzień radości, której w tańcu nikt dobitniej od tańczących chasydów nie potrafi chyba wyrazić. Chasydzkie pląsy z rękoma wzniesionymi ku niebu jak żadne inne wykonywane są przy akompaniamencie niewysłowionej radości, której z reguły brak tańcom czy muzyce do nich wykonywanej, z gatunku tych, które koją moją duszę. Próżno szukać radości w tangu czy flamenco, nie mówiąc o muzyce w rodzaju fado czy z Capo Verde. To co piękne zazwyczaj bywa smutne, melancholijne. a w najlepszym wypadku dostojne, choć za tego rodzaju pięknem, z rysem dostojeństwa, raczej nie przepadam. I świadomie nie chce mi sie rozważać nad definicją piękną, bo mocno wierzę w to, że takowa na szczęście nie istnieje :)

Brak komentarzy: