piątek, 5 października 2007

Opowieści ściśle prywatne

Miejsce, do którego trafiłem, w porównaniu z koszarami były jak bułka z masłem. Intuicja podpowiadała, że pierwszą rzeczą, jaką należy czym prędzej uczynić, jest dokładne zapoznanie się z obowiązującymi przepisami. Wiedziałem już z doświadczeń, że im bardziej absurdalne, tym bardziej zasługują na uważną lekturę przynoszącą najczęściej wiele uciechy, a nieraz i pożytku. Gwoli wyjaśnienia należy dodać, że status tymczasowo aresztowanego był o wiele gorszy od statusu więźnia, ponieważ zakaz nawiązywania kontaktów z mieszkańcami innych cel był dokuczliwy. Właściwie może nie tyle sam zakaz, ile konsekwencje wynikające z jego łamania. Zbytni puryzm w rozróżnianiu tych dwóch kategorii podopiecznych służby więziennej byłby niewytłumaczalną przesadą, więc nie popełnię większego błędu używając terminu więzień w stosunku do wszystkich, nie wyłączając siebie.

Z regulaminu wynikało, że posiadamy jakieś prawa. Prawo do religijnej posługi, prawo do korespondencji, do paczek raz w miesiącu oraz widzeń. Mieliśmy także prawo do snu przy palącej się całą noc, osłoniętej metalową siatką żarówce. Był jeszcze spacer, ale o tym już wspominałem. Ta część regulaminu była raczej banalna i nie wzbudziła większego zainteresowania. Ciekawsza była jego druga część, kto wie czy nie najważniejsza, zwana regulaminem kar i nagród. Charakterystyczna była tytułowa kolejność zestawu bodźców, za pomocą których kierujący aresztem mogli wpływać na zachowania powierzonych ich opiece podopiecznych. Należały do nich przeniesione żywcem z koszar obyczaje meldowania się i przyjmowania tak zwanej postawy zasadniczej, polegającej według żołnierskiego savoir vivru na wyprężaniu sylwetki w pozycji baczność. Kary w gruncie rzeczy polegały na pozbawieniu delikwenta większości przysługujących mu praw. Regule tej nie podlegała kara twardego łoża, której maksymalna długość nie mogła przekraczać czternastu dni.

W przypadku możliwych do zdobycia nagród rzecz się miała zupełnie inaczej. Sprowadzały się do ustnych i pisemnych pochwał, z których najciekawszą w konsekwencje dla wyróżnionego nie daj Bóg w ten sposób nieszczęśnika, była pochwała wyrażona ustnie w obecności pozostałych mieszkańców celi. Jednak moje największe zainteresowanie wzbudziła nagroda, polegająca na możliwości przekazania wskazanej osobie własnoręcznie wykonanego przedmiotu. Natychmiast więc zapragnąłem wykonać taki przedmiot, nie mając jeszcze niczego i nikogo konkretnego na myśli. Najłatwiej dostępnym i w związku z tym najbardziej rozpowszechnionym surowcem używanym do produkcji różnorakich przedmiotów był dokładnie uprzednio przeżuty chleb. Można było lepić z niego, niczym z gliny, dosłownie wszystko. Zabrałem się więc żwawo do lepienia chlebowego człowieczka, na oko dwudziestocentymetrowej wysokości. Najwięcej czasu i uwagi poświęciłem wykonaniu nieproporcjonalnej wielkości genitaliów, które aby realizm był pełniejszy, ozdobiłem imitacją owłosienia. Do tego celu użyłem wyskubanych z materaca strzępków wełnianej przędzy. Postać, która wyszła spod mojej ręki, miała na głowie czapkę z otokiem i daszkiem z aluminiowej blachy odzyskanej z tubki po paście do zębów. W założeniu miała przypominać milicyjne nakrycie głowy. Efekt ten miała potęgować trzymana w ręku pałka z zapałki. Kiedy prace nad figurką zostały zakończone, zawisła z okiennej kraty na szubienicznej pętli.

Podczas spaceru celę dokładnie przeszukiwano. Operację tę w więziennym slangu nazywano kipiszem. Nietrudno się było domyśleć, że w razie kipiszu chlebowy człowieczek stanie się obiektem zainteresowania więziennych strażników i padnie ich łupem. Ze współlokatorami ustaliłem, że w przypadku zarekwirowania człowieczka i wizyty u żądającego wyjaśnień naczelnika aresztu, na jego przewidywane pytanie o człowieczka ,,co to jest?” mamy krótko i zwięźle odpowiadać ,,chleb!”. Ostatecznie to przecież chleb był surowcem, z którego powstała namiastka glinianego Golema. Nasze przewidywania sprawdziły się w stu procentach. Po powrocie ze spaceru Golem zniknął, choć w celi tym razem nie było śladów kipiszu.

Zaniepokojony jego utratą natychmiast nacisnąłem przycisk dzwonka, którego dźwięk był dla strażników sygnałem, że w celi wydarzyło się coś wyjątkowego. Niewątpliwie zniknięcie chlebowego idola czymś zwykłym i naturalnym nie było. Najpierw szczeknęła ręcznie zasuwana sztaba, potem w drzwiach zazgrzytał klucz i stanął w nich strażnik, którego z racji postury, wieku i związanego z tym doświadczenia nazywano Marabutem. Chodziły o nim pogłoski, że z upodobaniem uczestniczył w egzekucjach skazanych na śmierć więźniów. Wygląd jego nie tylko nie przeczył tym pogłoskom, ale wręcz je potwierdzał.

- Panie oddziałowy! Mieliśmy tu w celi chleb, wisiał sobie spokojnie na kracie i w czasie spaceru zginął! Co tu się panie oddziałowy dzieje?

- Chleb? – powtórzył ponuro Marabut? – Chleb? Za ten chleb to wisieć będziecie wy! – i drzwi zatrzasnęły się z powrotem.

Po tych słowach zdałem sobie sprawę, że Marabut mógł potraktować Golema jako swój i swoich kolegów po fachu zbiorowy konferekt, a rzucone pod moim adresem ostrzeżenie było aluzją do sposobu przechowywania zarekwirowanego chleba. Niepokój mógł budzić nienormalnie mocny akcent, jaki położył na słowo ,,wy”.

Brak komentarzy: