czwartek, 4 października 2007

Opowieści ściśle prywatne

Odkąd nadaliśmy ulicom nazwy i domom numery, zbędną stała się umiejętność poruszania po korytarzach labiryntów. Odkąd potrafimy powielać w większych ilościach zapisane karty ksiąg, zbędną stała się pamięć niezbędna do ich wiernego zapamiętania i nie trzeba już wznosić budowli to ułatwiających. Dlatego tak bardzo boimy się zabłądzić w gęstym lesie. Nie potrafimy wśród drzew zobaczyć ścieżek wydeptanych przez echo i śpiew ptaków. Potrafią to leśne zwierzęta i dlatego bez trudu odnajdują drogę do swoich nor i gniazd. A my nie potrafimy już nawet zabłądzić na oświetlonych ulicach wielkich miast, chodząc zawsze utartymi ścieżkami, co wydatnie zmniejsza stopień ryzyka. Błądzą jedynie od czasu do czasu starzy ludzie, którym gorycz i samotność pomieszały w głowach, niosąc ulgę zapomnieniem. Tylko pamięć sprawia, że jeszcze jesteśmy. Czytajmy więc uważnie napisy na grobach i pomnikach, bo nie są trudne do zapamiętania.

Coraz częściej czuję, że spisywana opowieść rozluźnia swój uścisk i powoli wydobywam się z morza słów na powierzchnię. Nie jest to żaden powód do radości. Wręcz przeciwnie. Czasami też wydaje mi się, że potrafię zrozumieć jak mogła czuć się starsza siostra równie pięknej Dinazad, prując przez tysiąc i jedną noc jagnięcą przędzę utkanego z baśni dywanu, co miało uchronić ją przed okrucieństwem Szachrijara. Ciekawe co czuła, gdy zdała sobie sprawę, że właśnie doszła do ostatnich słów i nie jest w stanie nic więcej opowiedzieć. Co mogło się wydarzyć w tysiąc i drugą noc, jakże z oczywistych względów inną od tych poprzednich? Czy przypadkiem małżonków nie oplotła pajęczyna nieruchomej ciszy, kiedy daremnie nasłuchiwali echa słów układających się jeszcze tak niedawno w zadziwiające opowieści? Czy zdawali sobie sprawę z tego, że gdyby nie zdobiące ściany i posadzki komnat gęsto tkane kobierce, w splotach których opowieści te na zawsze utkwiły, mogliby do końca swoich dni cieszyć się ich echem? Mogli jeszcze przecież sprowadzić z dalekiej Jawy mistrzów teatrzyków cieni i rozkazać im co wieczór kierować światło lamp oliwnych na wycięte z papieru figurki Aladyna czy Sindbada Żeglarza. A może zamiast baśni Szeherezada zaczęła opowiadać wszystko to, co się dopiero miało wydarzyć?

To bardzo źle, że nie ma śladów naszych dłoni w kształcie stawianych na papierze liter i znaków. Jakbyśmy chcieli na zawsze ukryć się za ich niemą formą. Nie jestem tego do końca pewien, ale przypuszczam, że staranna kaligrafia jest w stanie wyciszyć niechciane emocje, nadające często słowom niezbyt potrzebnych znaczeń i odcieni. To właśnie emocje potrafią sprawić, że zapisane słowa zamiast znaczyć sobie tylko przypisany sens, zaczynają się szamotać w mglistych oparach wieloznaczności.

Bardzo bym chciał, aby litery mojej opowieści zostały wycięte na czarnym zwoju materiału i żeby powstałe z nich słowa i zdania odczytywać w całkowitych ciemnościach, trzymając z drugiej strony płótna zapaloną świecę. Co prawda nie byłoby to jak czytanie w dzieciństwie pod kołdrą książek przy świetle latarki, co miało niepojęty już dzisiaj smak tajemnicy. Nie mogę zrozumieć, dlaczego w dzisiejszych kinach nie ogląda się filmów w zupełnych ciemnościach. Może chodzi w tym wszystkim o to, że w imię nie wiadomo czego nie pozwala się nam pozostawać ze sobą sam na sam, a może dlatego, że przyszło nam żyć w świecie, w którym od dawna noc skojarzono ze snem i zapomnieniem, widząc w ciemnościach jedynie brak światła.

Wiem za to na pewno jedno, że lada dzień słowa zaczną omijać mnie dalekim łukiem. Wiem to dobrze. Ale też głęboko wierzę, że na drugiej strony ulicy będę mógł ruszyć za nimi na bezkrwawe łowy. Bo czyż może być coś piękniejszego od chwytania pojedynczych słów i układania je potem na przemian rząd po rzędzie aż do momentu, kiedy ściany naszych nowych domów sięgać będą nieba albo jeszcze wyżej? Istnieją oczywiście różne metody polowań, zależnych od upodobań myśliwego, ale sądzę, że nic pod względem dostarczanych emocji nie może się równać polowaniom z sokołem, pod warunkiem jednak, że nie jest to pierwszy lepszy okaz. Wiem, że tam gdzie niedługo będę, nadejdzie taka noc, pod osłoną której usiądę na krawędzi urwiska nad wielką wodą z sokołem siedzącym mi na odzianej w skórzana rękawicę dłoni i będę wpatrywać się w miejsce, gdzie woda łączy się z niebem. Będę czekał na najmniejsze oznaki niepokoju u ptaka, bo kiedy nerwowo się poruszy, zerwę mu z głowy kaptur, aby był gotowy, kiedy tylko moja zdobycz wynurzy się zza linii horyzontu. Potem już wszystko zależeć będzie od sokoła, który jak już wspomniałem, nie będzie pierwszym lepszym ptakiem. Przodkowie jego właścicieli od niepamiętnych czasów chwytali je w rozpięte pomiędzy wszystkie strony świata sieci i krzyżowali ze sobą co bardziej okazałe egzemplarze, jakby wiedzieli, że nadejdzie kiedyś chwila, w której ptak nie będzie mógł zawieść. Rodzicami mojego sokoła będą dorodni przedstawiciele tego gatunku wywodzący się z rodów Ferrus i Peregrinus. Przekażą mu w genach wszystko co mieli najlepszego, a więc szybki i bezszelestny lot połączony z dziką wolą walki. Chwila, o której mówię, nastąpi dokładnie w momencie zachodu księżyca, kiedy to wszystkie planety naszego układu znajdą się wobec siebie w prostej linii, wyznaczonej przez wyobrażony lot wystrzelonej w dalekie przestworza strzały. Ta jedyna w swoim rodzaju chwila będzie trwała tak krótko, że nawet nie sposób jest sobie jej wyobrazić, tak jak nie sposób wyobrazić sobie nieskończoności. Bo czyż można wyobrazić sobie tu na ziemi chwilę, w której nie będzie już miejsca na cokolwiek? Nie mogę jej przegapić i jestem pełen nadziei, że wszystko pójdzie dobrze. Odkąd pamiętam zawsze tuż przed nadejściem świtu budziłem się i wyobrażałem ją sobie. Od zawsze wiedziałem, że nie może mi wtedy zadrżeć ręka. Jeśli wszystko się uda, będzie to jakbym zdołał upolować świt i już nigdy światło nie rozproszy skupienia, niezbędnego przecież do ogarnięcia danym nam przez ciemności rozumem początku i końca wszystkiego. Oczywiście, że w tym przypadku świt jest jedynie rodzajem metafory, no bo jakże inaczej nazwać te jedno jedyne słowo, od którego to wszystko się zaczęło?

Prawdopodobnie po drugiej stronie ulicy, tej z parzystymi numerami, można zobaczyć i nawet dotknąć niektórych bogów, którzy jak podejrzewam rodzą się i umierają na niebiesko, w przeciwieństwie do szarych barw naszej rozpaczy. Taki kolor doskonale zlewa się z tłem i nie widać wtedy wyraźnie kształtów biedy i cierpienia. Bardzo jestem niektórych bogów ciekaw, szczególnie tych, co potrafią ledwo dostrzegalnym ruchem ręki zsyłać deszcze, a i zdarza się, że całe roje komet. Wiele osób głęboko wierzy, że nigdy nie umierają i niczego się nie boją. W półlegalnie kolportowanych przewodnikach można poczytać jak tam naprawdę jest, choć poszczególne wydania potrafią zasadniczo się różnić, jeśli chodzi o szczegóły. Nie ma na przykład pewności co do deszczów, które podobno nigdy tam nie padają. Co do jednego panuje całkowita zgoda. Chodzi o jedną z największych atrakcji, jaką jest podróż na drugą, tę wiecznie ciemną stronę księżyca. Ci, którzy tam byli, opowiadają o szybujących po niebie stiukowych albatrosach i mosiężnych likaonach z wiernie odlanym skowytem, uważnie nasłuchujących pulsującego światła gwiazd.

Brak komentarzy: